Rory Power "Toxyczne Dziewczyny" - ROZDZIAŁ TRZECI


Recenzję powieści Rory Power "Toxyczne Dziewczyny" najdziecie tutaj, a tymczasem zapraszam na trzeci rozdział:

ROZDZIAŁ 3

Świt nadchodzi szybko, przynosząc mróz. Na szybach pojawia się świeża warstwa szronu, a lód zbiera się w snopkach wokół trzcin. Razem z Byatt wstajemy z łóżka, próbując nie obudzić Reese. Następnie wychodzimy na zewnątrz, na spacer.
Początkowo tylko Byatt robiła sobie poranne przechadzki. Sama dookoła obchodziła teren szkoły. Inne dziewczyny często o tym plotkowały. Mówiły, że tęskni za domem i jest samotna. Słyszałam zarówno ich współczucie oraz śmiech. Wiedziałam jednak, iż dodaje jej to blasku, który sprawia, że jest kimś, do kogo chcę się zbliżyć. Jeszcze przed końcem drugiego miesiąca naszego pobytu tutaj zaczęłam błąkać się razem z nią. Miałam nadzieję, że mi się to udzieli.
Dzisiaj główny hol jest pusty, gdy przez niego przechodzimy, nie licząc dziewczyny trzymającej straż przy drzwiach frontowych. Szkołę zbudowano na planie litery „U”. Z każdej strony starego budynku odchodzą nowo dobudowane skrzydła. Na drugim piętrze znajdują się sypialnie oraz kilka gabinetów, a tutaj, na pierwszym, są klasy, hol, z kolei w rogu mieści się gabinet dyrektorki, gdzie prawdopodobnie teraz siedzi, zapisuje dostawy i sprawdza, czy wszystko się zgadza.
Kiedy mijamy tablicę ogłoszeń, wyciągam dłoń i przesuwam palcami po notatce o lekarstwie, celując prosto w nagłówek listu. To miejsce, które przynosi najwięcej szczęścia, i widać to po tym, jak setka dziewczyn dotyka go setki razy, ścierając tusz. Uśmiecham się, wyobrażając sobie siebie i Byatt w jakimś mieście skąpanym w słońcu, wolnym od Toxu.
– Hej. – Byatt zaczepia stojącą przy drzwiach trzynastolatkę. Jedną z najmłodszych uczennic, jakie zostały. – Wszystko w porządku?
– Tak. – Pociąga za klamkę, mimo że Byatt nawet o to nie poprosiła. Ludzie już tacy dla niej są, bez względu na to, jak ona zachowuje się wobec nich.
Wrota drgnęły zaledwie o cal, są zbyt ciężkie, aby sama je przesunęła. Przydzielamy młode dziewczyny do warty przy drzwiach, bo odpowiedzialność za ich pilnowanie odpowiednio je kształtuje. Jeżeli pojawi się jakieś prawdziwe zagrożenie, i tak zajmie się tym Brygada Ogniowa. 
Podchodzę bliżej, kładę swoje dłonie na jej, po czym ciągnę, czując nową porcję rdzy, grubszą z każdą porą roku. To będzie nasza druga zima z Toxem. Moja trzecia w Raxter. Ile jeszcze przede mną?
– Dziękuję. – Opieram rękę o jej ramię, by nie zauważyła, że nie pamiętam, jak ma na imię. – Do zobaczenia później.
Stojąc na ganku, czekam, aż Byatt zapnie kurtkę. Trawa od dawna jest martwa i na śniegu widać ślady stóp. Czy część z nich mogła zostawić zeszłej nocy właśnie ona?
– Cóż – mruczę. – Zimno tu.
Byatt milczy, gdy wkraczamy na kamienną ścieżkę prowadzącą do bramy. Jest poirytowana ostatnim guzikiem okrycia, tym schowanym pod podbródkiem.
– Dobrze spałaś? – Próbuję znowu. Liczę na to, że nie będę musiała za bardzo ciągnąć jej za język. Gdyby tylko mi powiedziała, gdzie była zeszłej nocy…
– Pewnie.
– Wierciłam się? – kontynuuję.
– Nie bardziej niż zwykle.
Czekam. Daję jej kolejną szansę, żeby wyznała mi prawdę, ale tego nie robi.
– Pytam, bo obudziłam się w środku nocy i cię nie było.
Byatt schodzi z drogi, skręcając gwałtownie w lewo. Zawsze wybieramy tę ścieżkę.
– Tak?
– Tak.
Z początku myślałam, że woli zachować to w tajemnicy – nie zawsze mi się zwierza, nawet pomimo tego, że ja mówię jej wszystko, lecz nagle zatrzymuje się i spogląda prosto w moje oczy.
– Gadałaś przez sen – oznajmia.
To jest tak dalekie od tego, czego się spodziewałam, że opada mi szczęka.
– Tak?
– Dokładnie. – Na jej twarzy pojawia się delikatny wyraz bólu, jakby nie była pewna, czy chce ciągnąć ten temat. – Nie mam pojęcia, co ci się śniło, ale powiedziałaś… coś.
Wcale nie. Wiem, że to blef, lecz nie rozumiem całej tej sytuacji na tyle, by jej to zarzucić.
– Co powiedziałam?
Krzywi się i kręci głową.
– Coś, czego nie chciałabym znów usłyszeć. – Wzdycha. – Poprzestańmy na tym.
Przez moment czuję się tak, jak tego oczekiwała. Zbyt zaniepokojona, zbyt winna, żeby dalej naciskać. Jednak to nie była prawda. Nie spałam i ją widziałam.
– Ach – stękam. – Jesteś pewna?
Nie mogę jej bardziej przymuszać. Wystarczy zrobić to odrobinę za mocno i się wkurzy. Widziałam to wiele razy: na lekcjach, gdy jedna z nas zapomniała pracy domowej, na wycieczkach, kiedy Welch przyłapała ją na kopiowaniu podpisu mojej mamy. Byatt oszukiwała naprawdę nieźle, lecz zazwyczaj oszukiwała dla mnie.
– Tak – odpowiada, drżąc. – Już w porządku, okej? Po prostu weszłam do łóżka Reese.
Przynajmniej tym razem nie skłamała. Jakie sekrety można mieć tutaj, w Raxter? W każdej z nas siedzi ten koszmar, bliźniaczy ból, chcemy tego samego.
– Przepraszam. – Poddaję się. Nie mam innego wyboru, jak zaprzestać tej gry. – Cokolwiek to było, wiesz, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Byatt momentalnie się rozchmurza. Obejmuje mnie ramieniem i przyciąga bliżej siebie. Ruszamy równym krokiem.
– Tak – mówi. – Wiem, że nią jestem.
Nad nami wznosi się budynek, więc przez popękane okna docierają do nas głosy wstających dziewczyn. Kłócą się o ubrania i pościel oraz kilka poważniejszych rzeczy, ale każdego dnia słychać identyczne rozmowy. Te same czasopisma przechodzą z rąk do rąk, zadawane są na okrągło te same pytania, a te same wspomnienia zaczynają należeć do wszystkich, gdy opowiada się je niczym historie. Rodzice czy pierwsze pocałunki są wymieniane jak prezenty.
Ja nigdy nie miałam nic do dodania. Nie potrafiłam na zawołanie przywołać obrazu swojego taty czy znieść myśli, że mama została sama w domu, w bazie. Brakowało mi chłopców oraz dziewcząt, lecz jeszcze ani razu nie tęskniłam za nikim aż tak mocno, aby wyrwać tego kogoś z pokazu slajdów mojego starego życia i przywlec go ze sobą aż tutaj.
Czasami, kiedy zamykam oczy, zapominam, że coś się zmieniło. Raxter nie jest już gorączką głodu i prochu strzelniczego. Jest nudą i głęboko zakorzenioną bezczynnością.
Zatrzymujemy się przy ogrodzeniu. Szkoła stoi za naszymi plecami, natomiast przed nami rozciąga się las o wiecznie zielonych gałęziach. Przecina go droga, coraz bardziej zniszczona i węższa z każdym rokiem. Parę stóp od płotu dostrzegam to, w co musiały trafić wczorajsze strzały – jeleń, martwy od wielu godzin. Jego mięso jest zbyt zanieczyszczone, by je jeść. Robaki pełzają w otwartych ustach, a na futrze widzę zaschniętą krew.
Oprócz jelenia znajduje się tu też coś jeszcze. To coś, o czym wszyscy wiemy, ale nikt o tym nie mówi. Jeżeli wyjdziesz na zewnątrz o odpowiedniej porze, raz na jakiś czas możesz poczuć, jak ziemia drży. W ten sam sposób dygotał mój dom w bazie, gdy odrzutowiec przelatywał zbyt blisko niego. Na początku Toxu często przeglądałyśmy książki przyrodnicze, spis flory i fauny, a potem się zastanawiałyśmy, co tam może tkwić. Później musiałyśmy spalić podręczniki, żeby się ogrzać, i zastanawianie się nad tym przestało być takie fajne.
– Chodźmy – mówi Byatt.
Nie zerkamy w stronę dachu. Dwie dziewczyny mierzą stamtąd bronią ponad naszymi głowami. Zamiast tego muskamy palcami pręty ogrodzenia, podążając za nim aż do basenu pływowego, gdzie leży stos ozdobnych kamieni. Są ustawione jeden na drugim i obmywa je woda, która nie zamarznie, dopóki nie nadejdzie surowa zima. Widzimy fałdy szarości, algi o ostrym odcieniu zieleni, a w oddali marszczący się i falujący czarny ocean.
Wspinam się na głaz w kształcie włóczni i opieram na nim dłonie, by zajrzeć do największego ze zbiorników. Żadnych ryb – rzadko jakaś zbliża się do wyspy, odkąd się tu pozmieniało – ale tym razem coś zauważam. Mały, nie większy od mojej pięści, o jasnym, niepokojącym odcieniu błękitu. Krab.
– Hej! – wołam, wtedy Byatt wdrapuje się za mną. – Spójrz.
Pojawiły się tu kilka lat przed moim przybyciem. Znak naszych czasów, powiedziała nauczycielka biologii, kiedy przyprowadziła nas tutaj, aby je pooglądać. To było zaraz po tym, jak cały nasz drugi rok zawalił test z rozdziału na temat zmian klimatycznych. Wcześniej nie ruszały się na północ od Cape Cod, ale jako że świat się zmienia, to samo dzieje się z wodami. Ze względu na ich unikatowe cechy nazywamy je Błękitniakami z Raxter.
Kiedyś pan Harker pomógł nam złapać parę z nich. Zabrałyśmy je ze sobą do klasy i na zmianę sięgałyśmy po skalpel. W powietrzu czuło się zapach soli, a dwie dziewczyny omal nie zemdlały, gdy rozłupywałyśmy im muszle, podważając je niczym pokrywkę. Widzicie, powiedział nauczyciel. Mają jednocześnie płuca i skrzela, żeby oddychać zarówno w wodzie, jak i na lądzie. Właśnie tak ewoluuje ciało, by dać wam największe szanse na przeżycie.
Przez chwilę obserwujemy przemierzającego dno kraba, a następnie Byatt rusza naprzód i prawie spycha mnie z głazu.
– Uważaj – warczę, lecz nie słucha. Wyciąga rękę, po czym jej palce przełamują powierzchnię oceanu. Coś długiego i patykowatego porusza się nagle pod półką skalną.
– Chcę to znowu zobaczyć – informuje. Wykonuje w wodzie szerokie, okrężne ruchy, tworząc wir, który unosi kraba.
– Nie rób tego – ostrzegam. – To obrzydliwe. Poza tym, jeżeli dalej będziesz trzymać tam dłoń, prędzej czy później dostaniesz odmrożenia.
Nie słucha mnie. Szybko, niczym czaple, które kiedyś tu żyły, ponownie zanurza rękę. Gdy ją wyciąga, fale rozchlapują się o jej łokieć, a ona trzyma kraba za szczypce dwoma placami. Skorupiak próbuje ją uszczypnąć, ale ona przygważdża go do ziemi.
Unieruchamiając stawonoga jedną dłonią, drugą sięga po jeden z luźnych kamieni leżących na brzegu zbiornika. Ustawia się i uderza nim w kraba. Ten się wije, z kolei kończyny drgają mu gorączkowo.
– Jezu, Byatt.
Przyjaciółka obserwuje strzaskanego zwierza. Jego błękitna skorupa zaczyna ciemnieć, począwszy od końcówek szczypiec. Przybiera czarną barwę, jakby ktoś zamoczył go w atramencie. Ten widok sprawił, że na biologii uczennice chwiały się na nogach, sapały i dostawały zawrotów głowy.
– Dlaczego to robisz? – Odwracam wzrok. Gdybyśmy były po śniadaniu, zapewne bym je teraz zwróciła.
– Ponieważ – zaczyna, podnosząc wciąż żyjącego kraba, który z trudem się porusza, i wrzuca go do wody – po tym można rozpoznać, że to prawdziwe Błękitniaki z Raxter.
– Nie możesz po prostu zerwać kwiatka? – marudzę. Irysy też tak reagują, robią się czarne, kiedy usychają. Zaczęło się jeszcze przed epidemią, a później przeszło również na nas. Każdej dziewczynie z Raxter czarnieją palce aż do kostek, gdy zabiera ją Tox.
– To nie to samo – ciągnie Byatt.
Wstaje i mnie zostawia, idąc pewnym krokiem w kierunku ostatniej ze skał. Przy nadejściu fali jej buty się ślizgają. Powiedziała mi kiedyś, że to jej ulubiona rzecz w Raxter – widok tego, jak tutejszy brzeg ulega zmianie. Ziemia się zapada, umykając spod jej stóp, a Byatt kroczy z zamkniętymi oczami i uniesionym czołem.
– Pamiętasz… – odzywam się nagle, zimowa bryza wyrywa mi głos spomiędzy warg – …jak to było przedtem?
Spogląda na mnie znad ramienia. Zastanawiam się, czy myśli o tym samym co ja. O oglądaniu z ganku, jak ubrane w eleganckie białe suknie dziewczyny z najstarszego rocznika gromadzą się na plaży, nasze trzymanie się za palce w trakcie apelu oraz usilne powstrzymywanie śmiechu. O tym, jak stoimy w jadalni, gdy ostatnie promienie słońca przedostają się przez wyłożone boazerią okna, i – fałszując – śpiewamy hymn przed przystąpieniem do kolacji.
– Tak – mówi. – Pewnie.
– Brakuje ci tego?
Przez chwilę odnoszę wrażenie, że nie planuje odpowiedzieć, ale w końcu z uśmiechem otwiera szeroko usta.
– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Raczej nie. – Nad nami przemieszczają się chmury, przepuszczając trochę ciepła. – Chodźmy do środka.

***

W progu kuchni spotykamy Reese. Czeka, aż dwie dziewczyny umyją włosy przy pomocy wiadra deszczówki. Co kilka dni ja i Byatt robimy to wspólnie, dzieląc kolejkę. Moje są krótkie, więc wystarczy im samo szorowanie przy skórze, ale Reese zawsze ma całą umywalkę dla siebie. Krople wody na jej warkoczu mienią się niczym gwiazdy, co jest piękne, jednak trudno na to patrzeć.
– Zajmuje im to wieczność – rzuca, kiedy do niej podchodzimy. Mocno zaciska srebrną dłoń na warkoczu i dostrzegam zdenerwowanie u dziewczyn, które zerkają w stronę drzwi tak, jak gdyby miały ochotę stąd czmychnąć. 
– Przepraszam – odzywa się jedna z nich. – Prawie skończyłyśmy. 
– Pospieszcie się.
Patrzą po sobie, po czym wykręcają włosy i mijają nas w pośpiechu. Na skroniach tej drugiej wciąż błyszczą resztki szamponu.
– Dzięki – oznajmia Reese takim tonem, jakby dała im jakiś wybór.
Stoję w drzwiach razem z Byatt, a nasza przyjaciółka rozplątuje warkocz i zanurza kosmyki w wiaderku. Mija parę minut, zanim udaje jej się zmoczyć całość. Kiedy kończy, ma przemoczone rękawy. Wciąż kapie z niej woda, gdy we trójkę usadawiamy się na wolnej sofie w głównym holu. Czekamy. Jeżeli w brygadach nastąpi jakaś zmiana, Welch powie nam o tym rano, jak tylko najmłodsze skończą śniadanie.
Opadam na oparcie, a następnie układam nogi na kolanach Byatt. Po drugiej stronie siedzi pochylona Reese. Zwiesza głowę i rozczesuje włosy.
Nie jest nerwowa. Po prostu drzemie w niej jakieś napięcie. Zawsze się tam znajduje, ale czasem wypływa bliżej powierzchni, tak jak dzisiaj. Nie zwracamy jej uwagi, kiedy srebrną ręką zaczyna strzępić tapicerkę.
W przeciwieństwie do Reese nigdy nie chciałam należeć do Brygady Łodziowej. Przed oczami wciąż mam obraz tego, jak wysunęła dłoń przez pręty w bramie, by dosięgnąć pana Harkera w dniu, w którym nas opuścił. Cały czas słyszę jej krzyki, gdy Taylor wciągała ją z powrotem. Oczywiście, że chciała wyjść za ogrodzenie. Minąć zakręt drogi, aby się przekonać, czy coś z niego zostało.
Nie mogła tego zrobić, przynajmniej nie bez łamania kwarantanny. Poza tym takie samowolne działanie byłoby zbyt niebezpieczne, dlatego ja i Byatt wymyśliłyśmy coś innego. Zabrałyśmy Reese na dach, żeby sprawdziła, czy pomiędzy drzewami można dostrzec zarys jej starego domu. Niestety to jedynie ją zdenerwowało.
– Nie wiem – powiedziała, kiedy wspięłyśmy się na górę. – Po prostu… kurwa.
Później nie odzywała się do nas przez dwa dni.
Drzwi do gabinetu dyrektorki się otwierają, a potem Welch wychodzi na korytarz, trzymając w palcach arkusz papieru. Reese wstaje.
– Dziewczęta – zaczyna kobieta. – Zerknijcie, proszę, na zmieniony harmonogram. Niektóre z was mają nowe obowiązki. – Podchodzi do kominka i przypina kartkę na miejscu starej rozpiski, tuż obok notatki od Marynarki Wojennej. – Dziewczyny z Brygady Łodziowej, odszukajcie mnie, gdy znajdziecie chwilę. Będę w południowym magazynie.
Spodziewałam się, że Reese tam podbiegnie, jak tylko wyjdzie Welch, ale ona tego nie robi. Podchodzi powoli, zatrzymując się co kilka kroków. Jej nogi poruszają się prawie mechanicznie. Rozmowy w holu nadal trwają, lecz nikt nie zmierza w tę stronę, stąd wiem, że nas obserwują.
Reese jest już blisko. Spinam się, czekając na mały uśmiech na jej ustach, oznaczający, że dostała to, czego chciała. Chyba że się nie pojawi…
Naraz się odwraca i w paru susach doskakuje do kanapy, po czym jej srebrna ręka zaciska się wokół mojej kostki. Jezu, jest zimna. Nagłym, mocnym pociągnięciem zwala mnie na podłogę.
– Reese – wyduszam z siebie. Doznaję szoku i zamierzam wstać, ale ona jest szybsza. Siada na mnie okrakiem, ściska mi ramiona kolanami, następnie dolną częścią dłoni chwyta moją szczękę, odsłaniając szyję. 
Staram się coś powiedzieć, młócę stopami i usiłuję przekręcić biodra. Może to pomoże, muszę tylko wziąć oddech, chociaż jeden, niestety ona przyciska mnie coraz bardziej i wymierza srebrną pięść w moją klatkę piersiową.
– Co się stało?! – słyszę, jak Byatt krzyczy głośniej i głośniej. – Reese, przestań! Co się stało?! Co jest?!
Reese odrobinę odwraca głowę, wówczas udaje mi się wyswobodzić rękę. Łapię za warkocz i szarpię. Wrzeszczy, a ja czuję cięcie przechodzące przez ślepą część twarzy. Kładzie przedramię na mojej tchawicy. Naciska.
Próbuję ją odepchnąć, ale jest tak silna, jakby kierowało nią coś więcej niż ona sama. Za nią stoi Byatt, wciąż się wydzierając. Wymawiam jej imię, biorąc ostatni nierówny wdech, zanim świat spowija ciemność.
Reese odskakuje, chwiejąc się na nogach.
– O mój Boże! – jęczy pobladła Byatt. Cały kolor odpłynął z jej policzków.
Nie mogę drgnąć, bo ból rozchodzi się z moich piersi. Już wcześniej ze sobą walczyłyśmy, ale wyłącznie o jedzenie. Jedynie wtedy. Taką postawiłyśmy sobie granicę.
Reese mruga i oczyszcza gardło.
– Wszystko z nią w porządku – mówi szorstko. – Będzie dobrze.
Prawdopodobnie wyszła, ponieważ Byatt kuca przy mnie i pomaga mi wstać.
Prawie zapomniałam sprawdzić harmonogram. Niemal uciekłam po prostu na górę, żeby odpocząć. Przechodzimy jednak obok tablicy ogłoszeń, dlatego rzucam okiem. Przeglądam aktualne zestawienie par Brygady Ogniowej oraz zmiany warty i nagle odnajduję swoje imię. No i mam. Oto powód. Jestem nowym członkiem Brygady Łodziowej.

***

Uśmiecham się. Nie chcę tego, aczkolwiek to robię. Zza moich pleców dochodzą szepty, więc muszę przestać. Teraz. Inaczej Reese o tym usłyszy i znienawidzi mnie jeszcze mocniej.
Byatt kładzie rękę na moim ramieniu. 
– Powinnaś ją znaleźć – sugeruje. – Porozmawiać z nią. 
– To chyba nie najlepszy pomysł.
– Wiem, że to, co zrobiła, nie było w porządku – nadmienia Byatt, odgarniając moje włosy, aby odsłonić mi twarz. – Ale jest…
– Muszę się zameldować – przerywam jej. – U Welch. – Nic nie mogę poradzić na to, że mój głos zabrzmiał na taki ożywiony. Nie chciałam tego. Zdaję sobie sprawę, iż to miejsce mi się nie należało, natomiast teraz, kiedy je dostałam, rozpiera mnie duma. Jestem dobrym strzelcem. Podołam temu zadaniu. Wiem, dlaczego moje imię trafiło na tę listę.
– Dobrze – mówi Byatt. Odsuwa się i krzyżuje ramiona na piersiach. Widzę, że chciałaby powiedzieć coś jeszcze, lecz zamiast tego rzuca mi ostatnie spojrzenie, po czym rusza w stronę schodów.
Reszta dziewczyn staje wokół mnie. Jako że trafiłam do Brygady Łodziowej, przyglądają mi się z większą uwagą. Czekają, aż im powiem i pokażę, co robić. Odczuwam potężniejszy ciężar, niż przypuszczałam. Należy pamiętać, że gdy stare reguły odeszły w zapomnienie, pojawiły się nowe, surowsze i sztywniejsze od poprzednich. Nikt nie wychodzi poza ogrodzenie – to pierwsza zasada, najważniejsza. Tymczasem od dziś jestem jedną z osób upoważnionych do jej łamania.
Kieruję uśmiech do najbliższej z uczennic, a potem, mając nadzieję, że wyglądam dojrzale i odpowiedzialnie, w pośpiechu opuszczam pomieszczenie, wciąż czując na sobie ich spojrzenia. Welch prosiła, żeby się z nią spotkać, więc idę wzdłuż południowego korytarza do magazynu, gdzie znajduję ją zajętą inwentaryzacją.
– Hetty, wspaniale – oznajmia na mój widok. Wygląda na naprawdę zmęczoną i błyskawicznie czuję wdzięczność. Tox nie uszkodził jej tak bardzo jak nas. Przynajmniej między paroksyzmami możemy się nastawiać na moment czy dwa spokoju. – Chodź, pomóż mi trochę.
Wrzuca mi na ręce stos koców i słyszę, jak liczy je po cichu. Opieram o nie czoło i sprawdzam, czy oddycham powoli. Myślę, że szwy na moim oku się otworzyły.
– Prawdopodobnie jutro albo pojutrze znów wychodzimy – dodaje po chwili i zabiera ode mnie pledy. – Wczorajsza dostawa była niewielka, więc przy odrobinie szczęścia ją uzupełnią.
Najlepsze, czego możemy się spodziewać, to dodatkowe jedzenie i może koc lub dwa. Początkowo było tego więcej. Przysyłali soczewki kontaktowe, żeby Kara nie musiała nosić okularów. Insulinę dla Olivii oraz tabletki antykoncepcyjne dla Welch, by wyregulować jej poziom hormonów. Jakoś po miesiącu przestały jednak przychodzić i nawet dyrektorka nie mogła nic na to poradzić. Zostawili Karę bez soczewek, Welch bez tabletek, a Olivię skazali na śmierć.
– Zatem gdzie się spotkamy? – pytam. – I co mam ze sobą zabrać? Czy to…
– Przyjdę po ciebie. – Spogląda na mnie przelotnie. – Upewnij się, że odpowiednio wypoczniesz. Spróbuj też unikać takich pokazów, jaki zaprezentowałaś w głównym holu, jeśli możesz.
– Powiedz to Reese – mamroczę pod nosem. 
– Ach, przepraszam – słyszę zza pleców. Odwracam się i dostrzegam Taylor. Stoi w drzwiach, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Z początku mam przeczucie, że przyszła tu, aby dać mi popalić za to, że zajęłam jej miejsce w Brygadzie Łodziowej, mimo że sama z niego zrezygnowała, ale ona skupia się na Welch.
– Nie chciałam wam przerywać – kontynuuje. – Welch, mogę wpaść do ciebie później?
Wymieniają między sobą szybkie, niemal niezauważalne spojrzenie, które znika, zanim jestem w stanie je rozszyfrować.
– Pewnie – rzuca spokojnie Welch.
Taylor odchodzi w dół korytarza. Podążam za nią wzrokiem, próbując przyuważyć, co zmienił w niej Tox. Żadna z nas nie jest pewna, z czym zostawiły ją paroksyzmy, nawet reszta dziewczyn z jej roku. Jakiekolwiek są to zmiany, muszą być ukryte pod ubraniami.
– Pamiętaj, Hetty – przemawia ponownie Welch, kiedy kończy zliczać koce. Odwracam się do niej. – Odpoczynek i odpowiednie nawodnienie. I bez awantur. A teraz leć.
Opuszczam pokój akurat wtedy, gdy Taylor znika w kuchni. Welch mi nie powiedziała, czego powinnam się spodziewać za ogrodzeniem, ale ona może. Wślizguję się za nią do pomieszczenia i widzę, jak klęczy, wsuwając jedną rękę za starą lodówkę.
– Em – chrząkam. Taylor podskakuje, zaś jej wolna dłoń automatycznie wędruje do paska, gdzie zwykle trzyma nóż podczas wypraw Brygady Łodziowej.
– Boże, Hetty – syczy. – Mogłabyś przynajmniej dać znać, że tu jesteś, prawda?
– Przepraszam. – Przysuwam się kawałek. – Co robisz?
Taylor zerka mi przez ramię, wciąż skulona i podenerwowana, po czym lekko się uśmiecha. Dostrzegam, jak schodzi z niej całe napięcie. Siada na piętach, a następnie wyciąga zza lodówki plastikowe opakowanie krakersów.
– Coś na ząb?
Chowanie jedzenia jest ściśle zakazane. Na początku kilka uczennic tego próbowało i to nie nauczycielki dały im nauczkę, a reszta z nas. Dziewczyny z Brygady Łodziowej wyprowadziły je na zewnątrz, żeby porozmawiać, i zostawiły je zakrwawione na dziedzińcu. Tymczasem Taylor zyskała trochę swobody, stąd nie mogę sobie wyobrazić, aby ktoś ją ukarał.
– Pewnie. – Siadam obok niej na kafelkach ułożonych w szachownicę. Podaje mi krakersa. Czuję na sobie jej spojrzenie, gdy biorę kęs. – Dzięki.
– Schowałam je tutaj zeszłego lata – wyjaśnia. – Myślałam, że któraś z was już je znalazła. 
– Nikt by tam nie szukał – odzywam się. – Zbyt dużo obrzydliwych pajęczyn, myszy i tym podobnych.
– Kiedy ostatnio widziałaś w okolicy jakąś mysz? – kpi Taylor, pochłaniając kolejnego krakersa w dwóch gryzach. Ściera okruszki z warg. – Więc? Pytaj, o co chcesz.
– Co?
– Twoje imię pojawiło się na liście Brygady Łodziowej i rozmawiasz tu ze mną przez przypadek? – ironizuje. – Dalej, Hetty.
– Zastanawiam się, na co powinnam się przygotować. – Biorę następnego krakersa, lecz czuję suchość w gardle, zatem trzymam go tylko w lepkiej dłoni. – To znaczy, po prostu idziemy po rzeczy i je tutaj przynosimy? To nie może być aż takie proste.
Taylor się śmieje. Robi to w taki sposób, iż człowiek od razu ma ochotę śmiać się razem z nią. Istnieje ryzyko, że jeśli się tego nie zrobi, to ona zacznie płakać.
– Camp Nash używa latarni morskiej, żeby nas poinformować o dostawie. Kod Morse’a czy inne gówno. Nie wiem. Ale Welch przyjdzie i cię obudzi, jeżeli dadzą sygnał. Lubi wychodzić wcześnie, aby móc wrócić przed zmierzchem. Byłoby super, gdyby zostawiali rzeczy tutaj. Oszczędziliby nam wycieczki.
Nigdy bym nie pomyślała, że jest taka możliwość. 
– Dlaczego tego nie robią?
Taylor znów nadgryza kruszącego się krakersa. 
– Mówią, że groziłoby to skażeniem – odpowiada z pełnymi ustami. – Prawdę mówiąc, sądzę, że po prostu nie potrafią ominąć skał przy cyplu – stwierdza. – Nie żeby byli Marynarką Wojenną czy coś… Bo przecież Marynarka Wojenna wcale nie musi być dobra w tym całym żeglowaniu.
Jestem zaskoczona, słysząc, jak ktoś wyraża się o tym uświęconym procesie w tak gorzkich słowach. Ona jednak zdążyła napatrzeć się na to z bliska, więc z pewnością wie więcej niż ja.
– Czy to jest… – Urywam. Muszę się zastanowić nad odpowiednim wyrażeniem. – Czy to jest takie duże, jakie się stąd wydaje?
– Duże?
Mam na myśli tamte tereny. Z jakiegoś powodu sosny rosną tam wyższe i w ogóle nie przypominają tych, które oglądałam z dachu. W lesie Tox wciąż jest dziki. Nie ma do dyspozycji dziewczyn, dlatego zabiera się za wszystko inne. Tam rozkwita, rozprzestrzeniając się z radością. Nieokiełznany, okrutny i wolny.
– Tak – przytakuję. – Tak mi się wydaje. 
Taylor pochyliła się do przodu.
– Pamiętasz, jak to było? Pierwszego dnia?
Miało to miejsce półtora roku temu w porannym wiosennym słońcu. Przebywałam wówczas w gaju sosnowym w plątaninie pni i konarów. Reese i Byatt obserwowały, jak balansuję na najniższej gałęzi, przechodząc coraz bliżej jej końca. Spadłam, co wcale mnie nie zdziwiło. Wszystkie byłyśmy pozacinane oraz pokryte strupami od stóp do głów. Niektóre z nas za szybko wchodziły w zakręt na korytarzu, inne za bardzo skracały swoje spódniczki, a jeszcze inne wbijały sobie ostre przedmioty, aby sprawdzić, jakie to uczucie. Zaczęło się to po Toxie.
Wstałam roześmiana, ale po chwili z mojego oka zaczęła płynąć krew. Z początku powoli, potem coraz szybciej i szybciej ściekała wzdłuż policzków, zbierając się w ustach. Gorąca, jakby miała się zaraz zagotować. Zaczęłam płakać, ponieważ nic nie widziałam. 
Byatt zaklęła i złapała mnie pod ramię. Reese chwyciła za drugie, po czym pobiegły ze mną do budynku. Nie otwierałam oczu. Słyszałam, jak inne dziewczyny rozmawiają, chichoczą i nagle milkną, gdy przemykałyśmy obok nich. Byatt szła blisko mnie. Tylko dzięki niej utrzymywałam się na nogach.
W głównym holu Byatt siedziała ze mną na schodach, kiedy Reese pobiegła po pielęgniarkę. Spędziłyśmy tam jakiś czas, nie wiem jak długi. Byatt ściskała mnie za dłoń obiema rękami, gdy leżałam na jej ramieniu i zakrwawiałam koszulę. Reese wróciła z Welch. Przyciskały mi gazę do prawego oka, aż krew przestała kapać. Wtedy zobaczyły, że skóra moich powiek łączy się ze sobą.
Pielęgniarka zniknęła. Trzy inne dziewczyny były chore. Wszystko się zaczynało.
Następnego ranka poddali wyspę kwarantannie. Helikoptery przelatywały nad naszymi głowami, sprawę przejęło wojsko. Przez kolejne dni w budynku roiło się od lekarzy w kombinezonach ochronnych. Ciągłe testy i testy, lecz brak odpowiedzi. Jedynie choroba roznosząca się na każdą z nas.
– Tak. – Muszę odkaszlnąć. – Pamiętam.
– Właśnie to zastaniesz na zewnątrz – mówi Taylor. – Tutaj, w domu, wszystko wydaje się proste, ale tam jest tak, jak w trakcie pierwszych dni. Nikt nie wie, czego się spodziewać.
– To dlatego zrezygnowałaś? – pytam. Może powie mi prawdę. Może teraz, skoro należę do Brygady Łodziowej, uda mi się to z niej wyciągnąć.
Zadałam złe pytanie. Twarz Taylor zmienia się w chwili, gdy je wypowiadam. Spojrzenie staje się lodowate, usta zaciskają się w płaską linię. Wstaje.
– Nie musisz dziękować za krakersy. Odłóż je na miejsce, jak już skończysz.

***

Reese nie towarzyszy nam podczas kolacji. Naruszyła godzinę policyjną, to wszystko, czego się dowiadujemy od Welch. Jednak nie spotykamy jej, kiedy odbieramy nasze racje z kuchni, ani gdy Lauren z Ali przychodzą kłócić się o świeże opakowanie gumek do włosów i Julia musi rozdać je pojedynczo. Teraz to także moja praca, przypominam sobie. Należę do Brygady Łodziowej, jestem jedną z tych dziewczyn.
Kiedy wracamy do pokoju, łóżko Reese jest puste i wydaje mi się, że przelotnie zauważam błysk jej srebrnej ręki znikający w głębi korytarza. Zmuszam się, by spojrzeć w przeciwnym kierunku.
– To ja powinnam być wkurzona – narzekam, gdy razem z Byatt kładziemy się na materacu. – To ona mnie dusiła, nie odwrotnie.
– Coś jej zabrałaś – informuje Byatt. – Przynajmniej ona tak to widzi.
Wstrzymuję oddech i unoszę podbródek, aby powstrzymać łzawienie oka od kłującego bólu. Przecież nie może na poważnie myśleć o tym, że zrobiłam to specjalnie, żeby ją zranić. Mimo wszystko to Reese – zawsze broni się przed jakimś zagrożeniem, którego nie potrafię dostrzec.
– Nie prosiłam o to.
– Myślę, że jej to nie obchodzi.
Nastaje ten moment, kiedy układamy się do snu. Ja przywieram do ściany, a Byatt kładzie się płasko na plecach, tym samym zajmując większość miejsca. Śpimy w taki sposób, odkąd zaczął się Tox. Najpierw po to, aby się rozgrzać, a potem tylko dlatego, że się przyzwyczaiłyśmy.
– Mogłaś po prostu odmówić – ciągnie dalej, gdy już zajmujemy wygodne pozycje. 
– Mogłabym – odpowiadam szorstko. – Gdyby poprosiła. – Gniew jednak mija. Wzdycham, przymykając powiekę. – Normalnie nie wiem, co się z nią dzieje.
Byatt wydaje cichy dźwięk.
– Całe szczęście, że ja tu jestem, co?
– Nawet nie masz pojęcia. – Niektóre dni są fajne. Inne prawie mnie załamują. Pustka na horyzoncie i głód w ciele. Jak mamy to wytrzymać, skoro nie potrafimy znieść samych siebie? – Poradzimy sobie. Powiedz, że sobie poradzimy.
– Lekarstwo jest w drodze – przypomina Byatt. – Poradzimy sobie. Obiecuję.


Powieść wydana przez:

0 Komentarze