Agnieszka Markowska "Czas Niepogody" - ROZDZIAŁ DRUGI



ROZDZIAŁ DRUGI

Siedziałam w gabinecie matki przełożonej, podziwiając grę świateł za jej plecami. Światło wpadające do komnaty przez okno tańczyło na regale, wkradało się w jego zakamarki i rzucało blask na eleganckie, pozłacane litery z grzbietów opasłych tomiszczy. „Krótka historia grzechu", „Rzecz o pokusach snu" oraz „Upadek ludu światła" krzyczały do mojego sumienia, strącając mnie w czeluść zwaną poczuciem winy.

Alathea zastukała w blat, by przypomnieć, że wciąż tutaj jest. Z ociąganiem odwróciłam wzrok od załamań światła i spojrzałam mojej zwierzchniczce w oczy. Tak jak się spodziewałam, nie było tam niczego, co napawałoby optymizmem.

– Zawiodłaś mnie, Sarune. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Nic nie bolało tak jak reprymenda od przełożonej akolitek. Zwłaszcza gdy zakon był jedynym, z czym wiązało się nadzieje na przyszłość, a człowiek całe życie starał się, byleby zostać do niego przyjętym. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że im wyżej wdrapywało się na drabinę oczekiwań, tym dotkliwszym stawał się upadek z jej szczebli.

– Ale Eyla i Annice...

– Po Eyli i Annice nie spodziewałam się niczego innego – ucięła Alathea. – Nie bez powodu żadna z nich jeszcze nie awansowała na Siostrę. Ale ty, Sarune, byłaś moją ulubienicą. Sumienna, taktowna, gorliwa w obliczu naszego Pana. Miałaś wszystkie cechy, jakie powinna reprezentować sobą aspirująca Siostra Jutrzenki. 

Niemal słyszałam chrzęst kości towarzyszący temu upadkowi. Przygarbiłam się, struchlałam i wpatrzyłam w czubki własnych butów. Było to o stokroć lepsze niż oglądanie zawodu kobiety siedzącej przede mną. Przełknęłam ślinę, zastanawiając się, czy to już koniec.

Moje niedoczekanie.

– Przykro mi. Bardzo mi przykro. Jesteś tu najkrócej ze wszystkich, ale radziłaś sobie tak dobrze, że rozważałam podsunięcie twojej kandydatury Najwyższej. A teraz… sama już nie wiem. – Matka przełożona potarła czoło. – Obawiam się, że nie jesteś gotowa dostąpić tego zaszczytu.

Zmięłam szatę w dłoniach i zagryzłam zęby. Nie miałam pojęcia, że Alathea chce mnie zarekomendować, dlatego zabolało podwójnie. Poczułam się, jakby ktoś wręczył mi prezent, a zaraz potem wytrącił go z rąk i z premedytacją podeptał.

Wielcy uczeni mieli rację. Niewiedza jednak bywała błogosławieństwem.

– Możesz już iść – rzuciła oschle. – Chyba że masz mi do powiedzenia coś jeszcze.

Zaszurałam butami i podniosłam głowę, by raz jeszcze zmierzyć się ze spojrzeniem Alathei. 

Wyobraziłam sobie, jak mogłaby potoczyć się ta rozmowa. Jak otwieram usta i wyznaję jej, że Rhianna jest odpowiedzialna za ostatnie braki w zapasach, że podkochuje się we mnie paladyn, a mi przestaje wystarczać jedna buteleczka Insomnium dziennie. Opowiadam o drżących rękach, nieprzespanych nocach, strachu przed tym, co będzie, jeśli Berta nie wróci do wieczora. Czy uratowałoby to moją sytuację? Czy wówczas Alathea spojrzałaby na mnie inaczej?

Nie. Szczerość nie wchodziła w rachubę. Gdybym wyznała chociaż jedną rzecz więcej, straciłabym nie tylko szacunek matki przełożonej, ale i tytuł akolitki. Tyle lat marzyłam o tym, by wstąpić na drogę do zakonu, a kiedy wreszcie udało mi się chwycić wiatr w żagle, miałabym zejść z niej na własne życzenie?

Toczyłam nierówny pojedynek z własnym sumieniem. Wiara kontra moje ambicje, prawda kontra reputacja Rhianny, obowiązek kontra zranione uczucia Anselma. Cokolwiek bym nie wybrała, wszystko wiązało się z jakąś krzywdą. Poświęceniem siebie albo poświęceniem wiary.

Nigdy bym nie pomyślała, że życie akolitki może być takie skomplikowane.

– Nie. To wszystko, matko przełożona – odparłam, podnosząc się z krzesła. 

Alathea przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła się i zaczęła przebierać wśród książek wypełniających regał. Gdy zamykałam drzwi, pożegnał mnie jedynie widok jej chudych, przygarbionych pleców. Było to bardziej wymowne od tysiąca najlepiej dobranych słów.

***

Wróciłam do pokoju pełna niespokojnych myśli. Wpatrywałam się w marmurową posadzkę, jakbym to tam miała znaleźć odpowiedź, czy dobrze postąpiłam.

Przed pokojem czekał na mnie Anselm. Byłam tak przejęta naganą Alathei, że nawet go nie zauważyłam. Wpadliśmy na siebie i niewiele brakowało, żebym runęła jak długa na posadzkę. Mój przyjaciel popisał się znakomitym refleksem, chwytając mnie w pasie i chroniąc przed upadkiem.

– Tu jesteś, Sar. Szukałem cię – powiedział miękko i roześmiał się na widok mojej zaskoczonej miny. Wciąż podtrzymywał mnie w pasie, nie poruszał się, tylko patrzył mi w oczy, jakby próbował coś z nich wyczytać.

Odsunęłam się delikatnie, chrząknęłam, po czym wygładziłam materiał szaty.

– Masz ochotę na mały spacer? – spytał, a ja kiwnęłam głową. Pogodziłam się z myślą, że przy nim zawsze wypadam na niemowę albo ofiarę losu. Uśmiechnęłam się z trudem, złożyłam drżące dłonie za plecami i wyszłam na dziedziniec u jego boku.

Słońce już zachodziło. Chmury płynęły leniwie po ciemniejącym niebie niczym utkane z puchu. Promienie zachodzącego słońca barwiły je na odcienie pomarańczu, różu i fioletu, tworząc miłą dla oka, urokliwą mozaikę. Szliśmy w ciszy, napawając się chwilą spokoju oraz własnym towarzystwem. Milczenie wcale nam nie ciążyło, było raczej... odprężające. Stanowiło idealne zwieńczenie nie tak idealnego dnia.

Nie mogłam powstrzymać się, by nie spojrzeć na Anselma choćby kątem oka. Poza paroma nowymi bliznami, których musiał dorobić się w czasie służby, zauważyłam też podkrążone oczy i zaciśnięte usta.  Może czymś się martwił, albo po prostu za mało sypiał?

– Ja... – zaczęliśmy oboje, a kiedy to do nas dotarło, speszyliśmy się jak dwójka dzieciaków.

Anselm odzyskał rezon pierwszy. Wyprostował się, przeczesał włosy ręką i zdobył się na kolejny uśmiech. Starał się ukryć nerwy, ale wychodziło mu to równie dobrze, jak mi wysławianie się w jego towarzystwie.

– Słyszałem, że wzorowa z ciebie akolitka – mruknął, a ja zastanawiałam się, czy przypadkiem nie chciał powiedzieć czegoś innego. Czułam, że gra na zwłokę i brakowało tylko, żebyśmy zaczęli pogawędkę o dzisiejszej pogodzie.

– Tak – rzuciłam markotnie, bo na wspomnienie o akolitkach jakoś zrzedła mi mina. – Tak wzorowa, że właśnie straciłam szansę na zostanie Siostrą Jutrzenki.

Uniósł brwi. Przystanął i przekrzywił głowę, przypatrując się mojej twarzy.

– To... przykro mi. Chyba.

Zdziwiłam się, bo mogłabym przysiąc, że się przesłyszałam.

– Chyba?

– Nie zrozum mnie źle... – Chrząknął. – Zawsze wspierałem twoje dążenia, ale gdybyś została Siostrą Jutrzenki, nie moglibyśmy się już widywać. Cały ten kodeks, śluby i przyrzeczenia raczej wykluczają...

– Wykluczają co? – drążyłam, nie ułatwiając mu zadania. Nie podobało mi się, że wypowiada się o Siostrach z taką rezerwą. Pewnie nigdy nie traktował poważnie moich deklaracji, a ja łudziłam się, że mam jego wsparcie. Poczułam żal.

Anselm westchnął i stanął przede mną z poważną miną. W pełnej zbroi i z mieczem u pasa prezentował się jak na rycerza przystało. Takiego, na którego przybycie czekają wszystkie wioskowe dziewczęta. Być może Anselm przyjechałby na białym rumaku i porwał jedną z nich, gdyby tylko nie uwziął się na mnie.  Akurat tę, której nie mógł mieć.

– Nie będę ukrywał, że mi na tobie zależy – odparł. – A jeśli choć trochę odwzajemniasz...

– Anselm, tu chodzi o coś więcej niż moje uczucia! – wybuchnęłam. Po raz drugi tego dnia zwracałam się do przyjaciół ostrzej, niż zamierzałam. Chyba czas zrobić rachunek sumienia. – Przepraszam. – Spuściłam wzrok.

– Nie masz za co. Nie powinienem naciskać – powiedział cicho.

– Czy w życiu inkwizytora nie ma miejsca na powołanie? Poświęcenie? Ideały?

Anselm zacisnął szczęki, bijąc się z myślami. W jego oczach tliły się żar i tęsknota, ale także głęboki smutek. Zrobił krok w moją stronę, zatrzymał się i otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć. Umilkł jednak, spochmurniał, a potem ujął mnie za podbródek.

– Ideały? Poświęcenie? – Zaśmiał się gorzko. – Zlituj się, Sar. Na cholerę mi one, kiedy nawet nie mogę być z tą, której pragnę?

Dotyk Anselma palił mi skórę, a to, co powiedział, rozbrzmiewało echem w myślach. Zaniemówiłam, bo nie znalazłam słów odpowiednich, by wyrazić to, co czuję. Serce waliło mi tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, tym mocniej, im mniejsza odległość dzieliła nasze usta. A kiedy już miał mnie pocałować, odwróciłam głowę i odsunęłam się ze łzami w oczach.

– Przepraszam, Anselm. Muszę już iść – powiedziałam zduszonym głosem, zostawiając mojego rycerza na tle zachodzącego słońca.

***

Siedziałam na łóżku z bolącą głową i dojmującym poczuciem pustki. Słońce już dawno wstało, tylko ja wciąż zalegałam w komnacie, wpatrując się w zamkniętą szufladę. Jedna z trzech kryjących się w niej buteleczek Insomnium zdawała się szeptać moje imię i być wszystkim, czego potrzebuję. Wiedziałam, że nie mogę się złamać, zwłaszcza że poprzednią dawkę wzięłam krótko przed zaśnięciem.

Insomnium nie tylko tłumiło sny.  Było zastępstwem dla magii, która drzemała w naszych ciałach i stanowiła pożywkę dla Tkaczy. Wypełniało pustkę. A chociaż każdy z nas miał inny potencjał, to właśnie dzięki Insomnium stawaliśmy się równi. Niemagiczni. Może nie mieliśmy na wezwanie wiatru ani nie rozpraszaliśmy chmur skinięciem dłoni, ale nikt za tym nie tęsknił. Wszak to niezaspokojony głód mocy oraz krętactwa Tkaczy sprawiły, że nasz lud uległ rozbiciu. 

Na tym nie kończyły się problemy z Insomnium. O pewnych sprawach nie wspominało się nawet w szeregach akolitek. Wszystkie nieprzespane noce, napady drgawek, myśli ustawicznie wracające do tego, kiedy przyjdzie czas na następną dawkę. Nasze ciała buntowały się i na różne sposoby żądały kolejnej fiolki srebrzystego płynu. Smutna prawda była taka, że za bezpieczeństwo przyszło nam płacić uzależnieniem.

Nie zauważyłam, kiedy moje palce samoistnie zacisnęły się na uchwycie szuflady. Zamrugałam i przerażona cofnęłam dłoń. Jak źle musiało być, żeby ciało przejmowało władzę nad wolną wolą?

Wygładziłam pościel i szybko zamieniłam koszulę nocną na kremową szatę. Długo zakładałam na szyję obręcz, mocując się z trzęsącymi rękoma i topornym zapięciem. Skończyłam w sam raz na nadejście matki przełożonej.

– Sarune, co ty tu jeszcze robisz? Reszta już czeka.

Spojrzałam na Alatheę i zmarszczyłam brwi. Czułam się, jakby ominęło mnie coś bardzo ważnego. Nie wiedziałam tylko co. Próbowałam sobie przypomnieć, ale umysł zasnuwała mi mgła. Po ostatnim zajściu z Anselmem nie byłam w stanie zebrać myśli.

– Czeka na co? – spytałam półprzytomnie.

Twarz Alathei ściągnęła się w ponurym wyrazie.

– Na przyjazd Najwyższej.

Słowa docierały do mnie z opóźnieniem. Musiały przecież jakoś przedrzeć się przez tę mgłę. W końcu wszystkie zastygłe tryby mojego umysłu powoli podjęły pracę. Wtem waga tego, co oznajmiła mi Alathea, uderzyła mnie z całą mocą. Arcykapłanka. Siostry Jutrzenki. Tutaj!

– Oczywiście – wybełkotałam, ledwo tłumiąc panikę. Wzięłam głęboki wdech. Wyprostowałam się, odgarnęłam włosy i wystrzeliłam z komnaty w ślad za Alatheą.

Na usta cisnęły mi się dziesiątki pytań. Dlaczego Imszar wybrała naszą wioskę? Jaki był cel jej wizyty? Nie mogło przecież chodzić o wybór nowej Siostry. Ceremonia inicjacji odbywała się co roku, w dzień przesilenia letniego, kiedy słońce gościło u nas najdłużej. Wówczas moc Pana Światła nie miała sobie równych. Do przesilenia został jeszcze niecały miesiąc, a sama ceremonia odbywała się za murami Enklawy Słońca. 

– Nie muszę mówić, jak istotne jest, żebyś nie wspominała o ostatnich problemach? – kontynuowała Alathea. Oprócz zwyczajowej surowości w jej głosie czaiło się coś jeszcze. Martwiła się.  – Nie mamy prawa zaprzątać głowy Najwyższej takimi błahostkami.

Przyjęłam jej prośbę ze spokojem i wyrozumiałością. Oczywiście, że Najwyższa nie mogła się dowiedzieć. Gdyby na jaw wyszło zniknięcie akolitki oraz braki w Insomnium, reputacja Alathei, jeżeli nie całej wioski, zostałaby narażona na szwank. Co to za zakon, skoro przyjęte w jego szeregi akolitki nie potrafiły dochować czystości ślubów? Na dodatek w Cesaphere, miejscu znanym z żelaznych reguł i ludzi żyjących w ascezie. Odrzucaliśmy magię jako źródło wszelkiego zła, ale przeoczyliśmy kogoś, kto mógł doprowadzić do jej przebudzenia.

Powinnam była powiedzieć Alathei o tej dziewczynie. Wystarczyło zrobić swoje i przekazać informacje wyżej, a może skończyłoby się jedynie na reprymendzie. Zamiast tego pozwoliłam Tarze sączyć truciznę do uszu koleżanek, po czym litościwie puściłam ją wolno. Czego się spodziewałam? Że mnie posłucha? W ludzkiej naturze leżało pragnienie tego, co nieosiągalne. Folgowano sobie, chcąc coraz więcej i więcej, bo kiedy już raz uległo się pokusie, nie było drogi powrotnej. A granica przesuwała się dalej.

– Nie miałam okazji przeprosić…

– Bo nie dałam ci takiej szansy – ucięła Alathea. Szła tak szybko, że musiałam podciągać szatę, żeby nadążyć i nie zabić się o własne nogi. – Wiem, że ci przykro, Sarune, ale to nie wpłynie na moją decyzję. Jeżeli Najwyższa zapyta, kogo polecam na Siostrę, nie wspomnę o tobie.

Skrzywiłam się, bo wcale nie o to mi chodziło. Nie chciałam wkupić się w łaski Alathei. Naprawdę żałowałam. Niewinna dziewczyna zaginęła i nikt z wioski nie wiedział, co się mogło z nią stać. Moje milczenie mogło kosztować ją życie. A jeśli przyciągnęła uwagę jakiegoś Tkacza, w grę wchodziło coś znacznie większego.

– Chyba że Najwyższa wybierze cię sama – dodała po chwili, zwracając moją uwagę. Stanęłam w miejscu jak wryta, ale prędko poprawiłam się i zrównałam krokiem z Alatheą. Próbowałam jakoś przetrawić te słowa bądź odnaleźć w jej twarzy coś, co świadczyłoby, że mnie sprawdza. Być może chciała wybadać, jak bardzo zależy mi na tym awansie i czy przypadkiem nie uniosę się pychą. Albo zacznę stroszyć piórka, kiedy tylko padnie na mnie spojrzenie Imszar.

Alathea pchnęła wrota i wyszła na zewnątrz, skąpana w złocistym blasku słońca. Wkrótce światło powitało i mnie. Z ledwością powstrzymałam się przed zasłonięciem oczu, bo piekły tak, jakby ktoś dmuchnął w nie ogniem.

Zanim odzyskałam zdolność widzenia, matka przełożona dyskretnie popchnęła mnie w stronę pozostałych akolitek. Wszystkie stały równo w szeregu i czekały na najważniejszą osobę w całym Velune – głowę Enklawy Słońca. 

Dookoła zebrał się spory tłumek. Inkwizytorzy utworzyli szpaler, torując drogę arcykapłance oraz jej świcie. Wśród nich, jako jeden z wielu, stał przygaszony Anselm. Jego posągowa sylwetka pozostawała nieruchoma, ale oczy… oczy błądziły po okolicy, nader często zatrzymując się na mnie. W pewnym momencie nasze spojrzenia się spotkały, ale szybko zagryzłam wargę i odwróciłam wzrok. Drżące dłonie schowałam za plecami. Ta jedna rzecz nie była jednak zasługą Anselma. 

Wkrótce na horyzoncie pojawiła się Najwyższa. W lśniącej, złotej sukni z wysokim kołnierzem prezentowała się jak na głowę enklawy przystało. Nic jednak nie podziałało na moją wyobraźnię tak, jak otaczające ją ciasnym kręgiem służki, których oczy były przysłonięte delikatnymi, karminowymi woalami. W niemym zachwycie obserwowałam ich płynne, emanujące gracją ruchy. Nieprzezroczysta tkanina woalu ani trochę nie zaburzała orientacji przestrzennej Sióstr. Kroczyły tak, jakby sam Pan Światła szeptał im do ucha, co znajduje się wokół. 

Imszar zatrzymała się przed budynkiem i naprędce omiotła go wzrokiem. Smagnięta słońcem cera zlewała się z jej elegancką kreacją, nadając całej postaci wrażenia, jakby była odlana ze złota.

– Niechaj światło spłynie na twą duszę – zwróciła się do Alathei tonem tak oficjalnym, że przeszły mnie ciarki. Była wysoka i smukła, perfekcyjna pod każdym względem. Niczym rzeźba, która przerosła swych twórców i opuściła przeznaczony jej cokół.

– Albowiem Jego moc rozproszy wszelkie cienie. – Alathea odpowiedziała na pozdrowienie, z dumą stając przed obliczem Najwyższej. Choć ubrała swoją najlepszą szatę, nie prezentowała się nawet w połowie tak dostojnie jak Imszar. 

Mimowolnie powiodłam spojrzeniem w stronę towarzyszących kapłance Sióstr. To tego cały czas chciałam, o tym marzyłam, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Nie było dnia, żebym nie wyjrzała przez okno na klasztor, wyobrażając sobie, jak to jest nosić te piękne szaty i wznosić modły do Pana Światła. Pelegria, podstarzała kierowniczka przytułku, często zasiadała z nami przed ogniem paleniska i snuła opowieści o świecie przed zdradzeniem Pana. Była w tym magia, ale nie taka prowadząca do złego, tylko inna, lepsza. Magia, przez którą oczy wszystkich sierot momentalnie zapalały się i lśniły niczym maleńkie lampiony. Ja również spijałam słowa z ust Pelegrii, aż nastał dzień, kiedy opowieści przestały mi wystarczać. Chciałam doświadczyć czegoś prawdziwego, stworzyć własną historię. Przekuć moją determinację w ogniwo, które połączy świat ludzi i bogów.

Rhianna nigdy nie traktowała moich deklaracji poważnie, ale ja wiedziałam swoje. Na upartego kręciłam się przy klasztorze w poszukiwaniu zajęcia, zamiatałam posadzki w kwaterach sypialnych i obserwowałam akolitki w trakcie ich codziennych obowiązków. Gorliwie chłonęłam słowa porannej aubady, czytałam praktycznie każdą księgę, jaka wpadła mi w ręce i zawsze, ale to zawsze starałam się być posłuszna. Jak sięgnąć pamięcią, nigdy nie dałam Pelegrii powodu do wstydu. Sądzę, że była ze mnie dumna. Gdy odeszła na tamten świat, jej miejsce zajęła inna, znacznie mniej sympatyczna kobiecina gardząca mieszańcami. I każdym, kto miał z nimi styczność.

– Wybacz, że nie uprzedziłam wcześniej. Sytuacja wymagała dyskrecji – zaczęła Imszar. Po wymianie uprzejmości nastał czas na wyjaśnienia. Nie powiem, że nie zainteresowało mnie, o jaką sytuację chodzi, ale natychmiast skarciłam się w myślach za wścibstwo.

Naprędce przemknęłam wzrokiem po Siostrach Jutrzenki. Było ich jedenaście. Jedenaście z dwunastu. Świta Imszar nie odstępowała jej na krok, więc coś musiało się stać. Czyżby brakująca kapłanka zaniemogła albo odstąpiła od obowiązków? Nawet nie wyobrażałam sobie, że ktoś miałby zrezygnować z posługi, przecież taki zaszczyt trafiał się tylko raz w życiu!

– To zrozumiałe, Najwyższa. Rozgłos raczej nie przysłużyłby się naszej sprawie.

Widziałam, jak inne akolitki umierają z ciekawości. Jak nadstawiają uszu, spragnione nowinek, które mogłyby otworzyć przed nimi wrota do awansu. Było w tym trochę ironii. Siostry Jutrzenki miały wyzbywać się wszelkich dążeń i poświęcać służbie bogu, tymczasem pretendujące do tego miana akolitki były gotowe rzucać sobie kłody pod nogi. Eyla, Annice i Tara wydawały się nierozłączne, ale kiedy w grę wchodziło zrobienie wrażenia na Alathei, jedna patrzyła drugiej na ręce. Prześcigały się w sumienności oraz posłuszeństwie, chociaż taka rywalizacja budziła niezdrowe emocje. U Tary – wręcz niezdrową ciekawość.

I jak się to dla niej skończyło?

– Świetnie. Przejdźmy zatem do konkretów. – Imszar zwróciła się w naszą stronę, eksponując łabędzią szyję. Włosy miała upięte w kok, z którego wystawały długie, pozłacane szpile. Przywodziły na myśl promienie słońca.  – Słyszałam o twoich akolitkach same dobre rzeczy. Niech no im się przyjrzę.

Zamarłam. Wszystkie zamarłyśmy. Oto stała przed nami najważniejsza kobieta w dziejach Velune. Ikona, której słowo było świętością i wyłącznie od jej werdyktu zależało, czy którakolwiek z nas zostanie przyjęta do królewskiej świty. Zgodnie opuściłyśmy głowy. Żadna nie ważyła się spojrzeć Najwyższej w oczy. Byłoby to jak patrzeć prosto w słońce.

Kiedy szła czy też raczej kroczyła z dumą, tren sukni podążał za nią. Palce akolitek zaciskały się i splatały, nogi uginały się, a stopy ciążyły. Nieuchronnie ulegały doniosłości tej chwili. Każda na swój sposób wyrażała, jak bardzo jej zależy. Zdradzała je mowa ciała.

– Ufam, że wszystkie regularnie przyjmują Insomnium? – Spokojny, niemal znudzony głos Imszar. Tren sunący po ziemi, reagujący na każdy jej ruch, milcząco oczekujący kolejnego kroku. Zupełnie tak jak my.

Czułam, że serce podchodzi mi do gardła. Czy Imszar domyślała się prawdy? Może sam Pan Światła podpowiadał jej, co ma robić. A kto, jak nie bogowie, miałby wiedzieć takie rzeczy? 

Długie, niebezpiecznie długie milczenie. Mogłabym przysiąc, że zamarł cały świat. Nawet słońce przygasło i schowało się za chmurami, jakby się za nas wstydziło. Ona wiedziała. Musiała wiedzieć, inaczej nie zadałaby takiego pytania. A jeśli Alathea skłamie, podpisze wyrok nie tylko na siebie, ale i wszystkie akolitki. Stracimy wiarygodność.

– Oczywiście, Najwyższa – odparła pokornie Alathea.

Stało się, jesteśmy stracone. Już nigdy nie będziemy cieszyć się błogosławieństwem Pana, nie dostąpimy zaszczytu wstąpienia do jego świty. Wyklęte po wsze czasy. Zapomniane przez własnego boga. Wzgardzone.

Imszar postąpiła krok dalej. Tren zafalował jak kręgi na wodzie, przesunął się, zatrzymał. Tuż pod moim nosem. 

Jak musiałam teraz wyglądać? Czy moje zachowanie cokolwiek zdradzało? Lęk znalazł odbicie w oczach, oczywistość kłamstwa skropliła się na twarzy jak pot? Było ciepło, owszem, ale nie aż tak. Dłonie trzymałam bezpiecznie za plecami, roztrzęsione, poplątane niczym świat bez nadzoru bogów. Przecież nie ucieknę przed prawdą. Nagle spojrzenie, na które tak długo czekałam, okazało się moim największym przekleństwem.

Najwyższa przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, po czym ruszyła dalej. Tren znów podjął wędrówkę i nic nie zdradzało, by miał zatrzymać się ponownie.

– Przyznaję, twoje akolitki prezentują się nienagannie. W listach wspominałaś jednak, jakoby było ich więcej. Dziewięć, jeśli mnie pamięć nie myli? 

– Zgadza się. Jedna z nich udała się w podróż do krewnych. Sprawowała się nadzwyczaj dobrze, więc nie miałam powodu, by jej tego zabronić. Gdybym wcześniej wiedziała o wizycie Jaśnie Oświeconej, postąpiłabym inaczej.

Kolejne kłamstwo. Jakże łatwo przeszło Alathei przez gardło. Tara nie miała żadnych krewnych – wszyscy spłonęli w pożarze domu. Eyla i Annice doskonale o tym wiedziały. A ja widziałam, jak wiercą się, byleby nie puścić pary z ust.

– To zrozumiałe. Daleko ci krewni? – spytała, odchodząc na bok. Przystanęła przy świcie, która przez cały ten czas nie ruszyła się z miejsca. Siostry Jutrzenki oraz tworzący szpaler inkwizytorzy czekali na rozkazy Najwyższej. Z gęstego tłumu co rusz wychylały się głowy ciekawskich mieszkańców wsi. Trzymali stosowny dystans, by nie narazić się świcie.

To nie miało sensu. Nie mogło mieć. Przecież ktoś w końcu zorientuje się lub przyzna, jak jest naprawdę. Czy nikt z obecnych nie czuł się w obowiązku zburzyć tej fasady kłamstewek? Sama miałam wrażenie, jakby moja wola była rozrywana na dwoje.

– Dobrych kilka dni drogi stąd. Obawiam się, że… – odparła Alathea.

– Zaczekam.

– Proszę?

Imszar uśmiechnęła się. Zdjęła rękawiczki, podała je jednej z Sióstr i złożyła ręce przed sobą. Na palcu jej prawej dłoni widniał pierścień z sierpem księżyca i tarczą słońca, insygnium kapłańskiej władzy. Skóra Najwyższej lśniła jak obsypana złocistym pyłem. Tylko oczy, ciemne, nieodgadnione, zdawały się nie pasować do reszty. Niczym kaprys malarza.

– Zaczekam, aż wróci – powtórzyła. – Nie zrozum mnie źle, Alatheo, twoje podopieczne są wspaniałe. Trudno jednak ocenić całokształt dzieła, nie widząc jednej z jego części. Chcę mieć pewność, że podjęłam właściwą decyzję.

Z każdym kolejnym słowem moja rozpacz się pogłębiała. Nie mogłam wyobrazić sobie gorszej sytuacji, bo od jednego kłamstwa było gorsze tylko całe ich stado. Okropna, lepka pajęczyna łgarstw, która przylgnie do nas i uwięzi w potrzasku prawdy. A ta prędzej czy później wyjdzie na jaw. Było to więcej niż pewne.

Alathea nawet nie mrugnęła okiem. Byłam pod wrażeniem jej opanowania. Gdyby ktoś zmusił mnie teraz do zaśpiewania aubady ku chwale słońca, nie byłoby w niej ani jednego czystego dźwięku. Fałszowałabym tak, że przegnałabym wszystkich Tkaczy w okolicy.

– Oczywiście, Najwyższa. To zaszczyt. Natychmiast zaangażuję ludzi do pracy i wydzielę stosowne miejsce w zakonie. Nie możemy pozwolić, by tak szacowni goście przebywali w warunkach, które nie byłyby ich godne.

– Nie trzeba. Zajmę cały.

Mogłabym przysiąc, że ktoś z tłumu westchnął i omdlał. 

– N-Najwyższa?

– Nie musisz się martwić, moja droga – kontynuowała Najwyższa. – Osobiście zadbam o to, by każdy członek świty czuł się tam jak u siebie w domu. Życzyłabym sobie jedynie odrobiny prywatności. Ze względów bezpieczeństwa postawię inkwizytorów na straży. Będą pilnować zakonu dzień i noc i patrolować okolicę. Nie możemy dopuścić, by ktokolwiek z wioski czuł się zagrożony moją obecnością. Ręczę, że żaden plugawy Tkacz nie postawi tu stopy.

Jeszcze nigdy nie widziałam Alathei tak bladej. Na zmianę otwierała i zamykała usta, nie mogąc wydusić nic, co wpłynęłoby na decyzję Najwyższej. Jej wola była niepodważalna. A sprzeciwianie się woli Imszar to jak kwestionowanie autorytetu Pana.

Nawet jeśli oznaczało to, że nie miałyśmy gdzie spać.



0 Komentarze