Agnieszka Markowska "Czas Niepogody" - ROZDZIAŁ TRZECI



ROZDZIAŁ TRZECI

Całe Cesaphere aż huczało od plotek. Wszyscy ludzie mieli na ustach wyłącznie najnowsze polecenie Najwyższej. Nie mieściło im się w głowach, że akolitki mogły zostać wyproszone z własnej siedziby. A jednak.

Szybko się nad nami ulitowano. Mieszkańcy proponowali nocleg w swoich domostwach, ale żadne nie było na tyle duże, by pomieścić wszystkie dziewczęta na raz. Alathea odrzucała kolejne pomysły, naciskając na to, żebyśmy trzymały się razem. I tak, od słowa do słowa, prowadząca wioskowy przytułek Ursa zaproponowała miejsce w swym skromnym przybytku. Wszak większość osieroconych dzieci zdążyła już wyrosnąć albo zostać przygarnięta przez mieszkańców, a w budynku mieszkały tylko ona i Rhianna.

Alathea przyjęła hojną ofertę, a Ursa chodziła po wiosce i rozpowiadała, jak to wybawiła akolitki od biedy. Ja zaś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zrobiła to tylko po to, aby zyskać w oczach sąsiadów, jeśli nie Pana Światła we własnej osobie.

Do zakonu wróciłyśmy tylko na chwilę, by zabrać rzeczy. Raczej nie było tego wiele, głównie Insomnium, ubrania i trochę rodzinnych pamiątek. Ja takich nie miałam, ale nie brałam sobie tego do serca. Moimi matkami były Pelegria i Alathea, a ojcem – Pan Światła. Więcej nie potrzebowałam, cieszyłam się za to szczęściem innych. Sporadycznymi uśmiechami, które wypływały na usta akolitek sięgających po dobytek. Ich śmiechem, gdy przebierały wśród rzeczy i najzwyczajniej w świecie wspominały. Było w tym jakieś nieuchwytne, ulotne piękno.

Zanim opuściłam budynek, zatrzymałam się przed pokojem należącym do Tary. Eyla i Annice stały nieopodal, patrząc na drzwi. Dłoń Annice wisiała nad klamką. Jako najtwardsza z dziewcząt nie bała się trudnych decyzji, ale ta sytuacja chyba ją przerosła. Zupełnie jakby samo dotknięcie drzwi wiązało się z przyjęciem na siebie złych emocji związanych ze zniknięciem dziewczyny. W końcu się wycofała. Zerknęła na Eylę, która z przejęcia niemal przegryzła wargę do krwi. Potem objęła ją i poprowadziła przez korytarz prosto na dziedziniec.

Kiedy przekroczyłam próg przytułku, poczułam się tak, jakby uderzyło mnie całe dzieciństwo. Wszystkie psoty nawywijane z Rhianną, przekazywane szeptem sekrety, chichoty do poduszki. Bajki na dobranoc, ciepło objęć Pelegrii. Taniec płomieni w palenisku, zapach przypalonego drewna, żywicy i suszonych ziół. Dom opowiadał o dobrych i złych chwilach, przemawiając swoim sędziwym głosem. Ktokolwiek inny dosłyszałby jedynie upiorne trzeszczenie desek, dla mnie natomiast każdy z tych dźwięków niósł ze sobą wspomnienie.

– Jak tu… cicho. – Eyla długo dobierała właściwe słowo. Uśmiechnęłam się do niej, gdy reszta akolitek zaglądała do środka. Miny miały raczej nietęgie. Chyba nagle uzmysłowiły sobie, w jakich warunkach przyjdzie im żyć przez najbliższe dni. W jakich ja przebywałam przez tyle lat. Patrzyły i nie wierzyły. 

– A myślałam, że to w zakonie jest skromnie – rzuciła Annice.

Zaraz potem zjawiła się Alathea. Wkroczyła do przytułku, mijając niezdecydowane akolitki. Zmarszczyła nos, jakby miała kichnąć, co przy wszechobecnym kurzu byłoby całkiem zrozumiałe. Przeniosła ciężar ciała na stopę i przycisnęła jedną z luźnych desek, aż ta zaprotestowała cichym jękiem.

Kobieta odwróciła się, by spojrzeć na swoje podopieczne. Siedem głów wystawało zza framugi i łypało na wnętrze w ten sam nieufny sposób.

– No już, dziewczęta, nie stójcie tak w progu. Zajmijcie łóżka.

Poleceniu matki przełożonej lepiej było się nie sprzeciwiać. Wszystkie z ociąganiem wgramoliły się do środka. Niektóre z nich nerwowo zerkały na strop, spodziewając się chyba, że runie im na głowy. Krążyły od pokoju do pokoju i wybierały, z kim chcą je dzielić. W zakonie miałyśmy tyle miejsca, że każda z nas zajmowała osobną komnatę. Tymczasem w przytułku sypialnie były tylko trzy, w tym jedna zajmowana przez Ursę. Jeżeli nie zamierzały spać w głównej izbie albo na strychu, musiały nieco obniżyć standardy.

Co zdecydowanie wyszłoby im na dobre.

– No, no. Nie jesteś już aby za stara na przytułek? – Między słowami usłyszałam skrzypienie schodów i ciche cmokanie. Rhianna przystanęła na najwyższym stopniu, oparła się o poręcz i zmierzyła mnie wzrokiem. Na jej ustach czaił się chytry uśmieszek.

– I kto to mówi? – Obruszyłam się. – Zalegasz na tym strychu jak mysz.

– Raczej chodzę własnymi drogami. Jak kot. – Zmrużyła oczy i zadarła podbródek, pozując na znacznie bardziej nadętą niż była w istocie. W końcu łaskawie zeszła niżej. Z paru ostatnich stopni zeskoczyła, wymuszając na deskach kolejne, pełne protestu jęknięcie. – Słyszałam, że Imszar to niezła despotka, ale żeby od razu wywalać akolitki z zakonu? Nawet ja nie byłabym taka okrutna – dodała po chwili. 

Jedna z akolitek obróciła się i wzdrygnęła, zauważywszy, z kim rozmawiam. To jakoś też będą musiały znieść.

– Nie wygaduj bzdur. Najwyższa na pewno miała powody, by tak postąpić, a od paru nocy w przytułku korona nam z głowy nie spadnie.

– Tobie na pewno. Wychowałaś się tutaj. Ale one? – parsknęła Rhianna. – Spójrz na nie, Sar, są przerażone. Kto wie ile wszy dostaną, śpiąc na tych wszystkich siennikach. – Nie umknęło mojej uwadze, że podniosła głos tak, by słyszały ją nawet myszy na strychu. W jej oczach pobłyskiwała dzika satysfakcja. Po prostu nie mogła sobie darować.

– Nie pomagasz. Wiem, jaką miłością pałasz do zakonu, ale postaraj się nikogo nie prowokować – odpowiedziałam przyciszonym głosem. – To tylko parę dni. Potem nie będziesz musiała więcej ich oglądać.

– Zapomniałaś, że sama jesteś akolitką. Więc, chcąc nie chcąc, będę musiała. – Wzruszyła ramionami i pokazała mi język. Znaczyło to mniej więcej tyle, że przyjęła moją prośbę do wiadomości. To, czy postanowi ją spełnić, było już inną kwestią.

– Miejsce na strychu wciąż wolne?

Rhianna uniosła brew. Przekrzywiła głowę, przyglądając mi się z żywym zainteresowaniem. 

– Nie powinnaś raczej trzymać się swoich?

Z jej oczu biły ciekawość, nadzieja, oczekiwanie i jeszcze więcej emocji. Kiedyś nasz duet był nierozłączny, później dorosłyśmy. Zaczęłyśmy żyć w osobnych światach. Starałam się pielęgnować tę przyjaźń, choć jakikolwiek kontakt z Tkaczem lub jego potomkiem mógł przekreślić moje marzenia. Nieustannie balansowałam na granicy między wymogami zakonu a własną przeszłością. Odcięcie się od niej byłoby równoznaczne z zatraceniem jakiejś cząstki siebie. Czy to, że nie byłam w stanie tego porzucić, czyniło mnie złą akolitką?

– Sarune. – Matka Alathea stanęła w korytarzu. – Zajmij proszę pokój z Lirą, Eylą i Annice.

– No i masz. Jak na zawołanie – skwitowała kwaśno Rhianna.

Posłałam jej przepraszające spojrzenie. Co mogłam powiedzieć? Przez chwilę naprawdę chciałam nocować na tym strychu jak za starych, dobrych czasów.

– Oczywiście, matko przełożona – odparłam, kiwnąwszy głową. 

Rhianna skrzyżowała ręce na piersi. 

– Wzorowa z ciebie niewolnica. Salto też byś zrobiła, gdyby poprosiła? 

– Cii, nie utrudniaj. Wpadnę do ciebie później – odparłam pojednawczo. Rhi prychnęła jak prawdziwa kotka i przewróciła oczami, po czym znów wgramoliła się po schodach na górę. 

– Jak tam chcesz. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Też cię kocham!

Ściągnięte brwi Alathei aż nazbyt wiele powiedziały mi, co sądzi o podobnych deklaracjach. Nie skomentowała tego jednak, tymczasem Rhianna zerknęła na mnie i wyszczerzyła się łobuzersko, tak jak robiła to dziesiątki razy w dzieciństwie.

Nie sposób było nie odwzajemnić uśmiechu.

***

Popołudnie spędziłam na strychu, zgodnie z zapowiedzią. Szczerze zdumiało mnie, jak niewiele się tam zmieniło. Moje łóżko stało nietknięte, zaścielone, jakby wciąż czekało, aż do niego wrócę. Stara szafka, w której trzymałyśmy rzeczy, zdążyła dorobić się nowych wyszczerbień. Kilka z nich zawdzięczała wbitym weń nożom.

Obróciłam się, patrząc na Rhiannę z politowaniem. 

– No co? Nudziło mi się.

– I z tej okazji postanowiłaś wyżyć się na naszej starej, poczciwej szafce?

– Zawsze mogłam ciskać nimi w dach. Albo w ludzi!

Pokręciłam głową i przeszłam dalej. Wszędzie walały się skrzynie z dawno nieużywanymi, zapomnianymi przez świat starociami. Kiedyś grzebałyśmy w nich, udając, że szukamy skarbów. Nie znalazłyśmy nic prócz zakurzonych ksiąg, podniszczonych przez czas zabawek oraz jednego, poważnie znoszonego buta, co wcale nie psuło nam zabawy.

– Pamiętasz, jak nazywałyśmy to miejsce? – zapytała Rhi w czasie, gdy ja kucałam przy skrzyniach. Kiedy przesuwałam ręką po wiekach i zardzewiałych zamkach, znów byłam małą, łaknącą przygód dziewczynką.

– Enklawa Kurzu. Jedyna taka w całym Velune. – Uśmiechnęłam się lekko.

Strop strychu wisiał wysoko ponad naszymi głowami. Światło wpadające do wnętrza przez świetliki rozjaśniało drobinki kurzu i padało na wysłużone deski. Ileż to razy skakałyśmy po nich, uciekając przed zmyślonymi Tkaczami? Czasem niewiele brakowało, żeby nas dopadli, ale ostatecznie moc Enklawy Kurzu zawsze zwyciężała. Wszak kurzu miałyśmy tu pod dostatkiem. Biedni ci, którzy nie doceniali kryjącej się w nim potęgi.

– Nigdy nie chciałaś być arcykapłanką. Ilekroć próbowałam cię nią obwołać, strasznie się dąsałaś. A przecież doskonale wiedziałaś, że z naszej dwójki tylko ty możesz nią zostać – powiedziała Rhianna.

– Bo miałaś do tego takie samo prawo jak ja. Różniłyśmy się tylko kolorem skóry.

– Spróbuj obwieścić to naszej wiosce. – Rhi oparła się o jedną z belek podtrzymujących strop. – Albo wiesz co? Po co się patyczkować? Od razu idź z tym do Imszar.

Spojrzałyśmy na siebie, wiedząc, jaka jest prawda. Moc wszystkich niewypowiedzianych słów zawisła między nami niczym owe drobinki brudnego pyłu. Jedna osoba nie była w stanie zmienić zasad rządzących światem. Nawet gdyby była to sama arcykapłanka Enklawy Kurzu.

Westchnęłam i podniosłam się z kucek. Przysiadłam na łóżku, swoim łóżku, choć teraz nie mogło wydawać się bardziej obce. Żywiłam do tego miejsca ogromny sentyment, ale dawno przestałam nazywać je domem. Nasza prywatna, dwuosobowa enklawa była martwa. Czasy jej świetności minęły bezpowrotnie i tylko Rhianna siedziała tutaj, jakby liczyła, że znowu ożyje. 

Pochyliłam się, oparłam o kolana i zastygłam w bezruchu. Serce biło mi nierównomiernie, przypominając o sobie nieprzyjemnym kłuciem. Miałam wrażenie, że cała oblewam się potem i nieuchronnie tracę władzę nad ciałem. Ręce mrowiły, jakby pod skórą pełzła chmara owadów.

Przełknęłam ślinę, starając się ujarzmić targającą mną burzę uczuć. Nie potrafiłam rozróżnić, co z tego jest prawdziwe, a co zwyczajnie sobie wmawiałam. Wsunęłam głowę między kolana, żeby odizolować się od świata, który bombardował mnie milionem niechcianych bodźców.

– Sar? Co ci jest? Sar! – Rhianna ukucnęła przede mną i chwyciła mnie za dłonie. Mówiła coś do mnie, ale tak bardzo skupiłam się na kołataniu serca, że przestałam rozróżniać poszczególne słowa. Wkrótce stały się rzeką bełkotu, bodźcem tak samo drażliwym jak reszta. Zacisnęłam powieki, bo za wszelką cenę pragnęłam odciąć się od tych emocji. Lęku, który przejmował władzę nad ciałem i pożerał mój umysł, niedającego się wytłumić poczucia zagrożenia oraz wewnętrznego przekonania, że zaraz wyzionę ducha.

 – Otwórz oczy, Sar. Jestem przy tobie. – Drżenie głosu. Niepokój. Od kiedy Rhianna tak się wszystkim martwiła? – Cholera, spójrz na mnie!

 Uległam. Zrobiłam, jak prosiła. Z trudem uchyliłam jedną powiekę, później drugą, jakby robienie wszystkiego naraz kosztowało zbyt dużo sił. Dłonie Rhianny zaciskały się na moich, ale wkrótce przesunęły się i objęły mnie całą. Byłam bezpieczna. 

Lęk nie minął, jednak bliskość przyjaciółki koiła nerwy. Czas dłużył się niemiłosiernie, aż straciłam jego rachubę. Ale pomogło. Atak ustąpił, a poczucie nadchodzącej śmierci oddaliło się, zwalniając moje serce z kurczowego uścisku. Znów byłam sobą.

Rhianna odsunęła się, żeby dać mi trochę potrzebnej przestrzeni. Musiała wyczuć, że już mi lepiej, chociaż wzrok wciąż miała czujny. Zastanawiałam się, jak bardzo źle wyglądał mój atak, skoro tak się przeraziła.

– Już dobrze? – spytała tylko, a ja kiwnęłam głową. Na nic więcej nie było mnie stać.

Utkwiłam wzrok w jednym punkcie na podłodze. Nagle moją uwagę przykuł błysk pod łóżkiem stojącym naprzeciw.

– Co to? – Zainteresowałam się i wstałam. Wzrok Rhianny natychmiast pomknął we wskazaną przeze mnie stronę. Przytrzymałam się ramy, po czym uklękłam, żeby wyciągnąć spod łóżka małą, szklaną fiolkę. Pękniętą, pustą, lecz co ważniejsze – do złudzenia przypominającą te, które sama zwykłam trzymać w szufladzie. 

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na Rhiannę. Jej twarz nie wyrażała niczego.

– Wyglądasz, jakbyś pierwszy raz w życiu widziała fiolkę – mruknęła.

– Pierwszy raz w życiu widzę ją pod twoim łóżkiem. Nie przypominam sobie, żebyś brała jakiekolwiek leki. A mikstury Berty to ostatnie, co wzięłabyś do ust.

– Może w takim razie się zmieniłam? – rzuciła niedbale.

Zbliżyłam fiolkę do oczu. Przechyliłam ją, aż zbłąkana kropla srebrzystego płynu spłynęła na mój drżący jeszcze palec. Zacisnęłam usta, bo ten kolor poznałabym wszędzie. 

– Nie drwij ze mnie, Rhi. Przecież widzę, że to Insomnium. – Na dowód moich słów podetknęłam jej palec pod nos. – Ukradłaś je, tak? Zwinęłaś Bercie, a teraz gdzieś chowasz. Czy ty w ogóle wiesz, z czym się mierzysz?

– A ty wiesz z czym? Bo jakoś wątpię, żeby drgawki były oznaką zdrowia.

– Nie wykręcaj kota ogonem. Nie o tym teraz mówimy.

– A właśnie, że o tym. Masz mnie za głupią? Potrafię rozpoznać objawy uzależnienia. Bo z tym właśnie się borykasz, prawda? Brakuje ci tego świństwa, więc twoje ciało się buntuje. Albo na odwrót. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Wszystko jedno.

Zatkało mnie. Nienawidziłam, kiedy przechodziła do ofensywy. Ponad wszystko przypominała wtedy Tkacza. Jak gdyby razem z intencjami zmieniały się także rysy jej twarzy. Stawały się bardziej mroczne, drapieżne. Jakże dalekie od serdeczności.

Spojrzałam na swój palec. Ostatnia kropla Insomnium wsiąknęła w skórę i zniknęła bez śladu. Czułam niemal żal. Potrzebowałam tego „świństwa”, żeby funkcjonować. Wszyscy potrzebowaliśmy. A Rhianna tak po prostu włamała się do domu zielarki i je stamtąd wyniosła.

– I pomyśleć, że jesteśmy przyjaciółkami – rzuciłam w rozgoryczeniu.

– Tak. Podobno.

Beznamiętny ton Rhi był ostatnim, co mogłam dziś znieść. Zamiast przeciągać kłótnię, rzuciłam fiolkę na siennik i zostawiłam moją drogą przyjaciółkę samą.

Najwyraźniej nie tylko Enklawa Kurzu była spisana na straty.

***

Wraz z nadejściem wieczora zaczęły dokuczać mi problemy z koncentracją. Powinnam zażyć Insomnium, ale jakoś łudziłam się, że przeciągając tę chwilę, kupuję sobie więcej czasu. Gdyby tylko ciało było tego samego zdania i raczyło ze mną współpracować…

Serce łomotało mi jak oszalałe. Myśli ustawicznie uciekały gdzie popadnie, a drżenie rąk mogłabym uznać już za przykrą codzienność. Objawy uzależnienia coraz bardziej się pogłębiały. Martwił mnie także fakt, iż wystąpiły ledwie dobę po zażyciu poprzedniej fiolki. Albo mój organizm wariował, albo dotychczasowa dawka przestawała mu wystarczać. Żadna z tych opcji nie napawała mnie entuzjazmem.

Chwytałam się, czego mogłam, żeby odciągnąć nieproszone myśli. Pousuwałam większość pajęczyn zalegających w kątach przytułku, zamiotłam korytarz i przyległe pokoje, poskładałam wszystkie swoje szaty w idealną kostkę, a potem złożyłam je na dnie skrzyni przy łóżku. Kiedy upewniłam się, że nie ma już nic do zrobienia, z tej samej skrzyni wygrzebałam stary, zakonny modlitewnik. Przekartkowałam go, ignorując fakt, że znam całą treść na pamięć.

Księga dzieliła modlitwy na trzy etapy zależne od wędrówki słońca po niebie. Poranna aubada – ta sama, którą śpiewałam w kaplicy – miała powitać nadchodzący wschód. Południowa lauda opiewała potęgę światła w momencie jej szczytu, natomiast wieczorny psalm żegnał słońce nieuchronnie gasnące za horyzontem. Były też inne, równie doniosłe modlitwy takie jak requiem za zmarłe dusze, modły w intencji wyznawców oraz recytacje przeznaczone głównie na większe uroczystości, w tym przesilenie letnie. Można powiedzieć, że znajdowało się tu wszystko, czego potrzebowała każda szanująca się kapłanka. Mimo to nie potrafiłam się wyciszyć, a perspektywa braku Insomnium kładła się cieniem na moje myśli.

Zatrzasnęłam księgę, aż w powietrzu zatańczył pył. Dopiero wówczas poczułam, jak mocno zaciskam szczęki. Każda część mojego ciała buntowała się i żądała fiolki ze srebrzystą cieczą. Zdradzały mnie nawet myśli.

Szafka, szuflada, fiolka. Szafka. Szuflada. Fiolka.

Musiałam coś zrobić. Cokolwiek. Wyzbyć się tego potwornego pragnienia, przerwać to szaleństwo, zanim stracę nad sobą kontrolę. To tylko doba, jedna, przeklęta doba. Kiedy tak bardzo uzależniłam się od Insomnium? Czy inne akolitki czuły się podobnie?

Niebezpieczną pętlę myśli przerwały odgłosy dobiegające zza drzwi. Moje współlokatorki stanęły pod nimi, prowadząc ożywioną konwersację. Starały się mówić szeptem, ale zdradzały je emocje. Tak też znów stałam się świadkiem czegoś, co nie było przeznaczone dla moich uszu. 

– Musisz się opanować, Eyla. Najwyższa nie może widzieć cię w takim stanie.

– Jak możesz tak mówić? Na Pana Światła, tu chodzi o Tarę. Naszą Tarę! Nie możemy po prostu udawać, że jej tu nie ma i wyjechała do rodziny, która leży pogrzebana pod domem. Tu, w Cesaphere, nie żadne kilka dni drogi stąd!

 – A co mamy robić? Szukać jej? Wiedziała, z czym wiąże się odstawienie Insomnium. Naraziła nas wszystkich na niebezpieczeństwo.

– Przecież nie chciała źle. Po prostu tęskniła za rodziną. 

– To my byłyśmy jej rodziną.

– Nie, Annice. – W głosie Eyli zabrzmiała gorzka nuta. – Wciąż jesteśmy.

Księga, która spoczywała na moich kolanach, nagle wydała się ważyć tonę. Z szacunkiem złożyłam ją w skrzyni, po czym cichutko wróciłam na łóżko, szykując się do snu. Lepiej, żeby nie zastały mnie tu siedzącej i przysłuchującej się każdemu słowu.

Ale przedtem wzięłam Insomnium. 

Tak na dobry sen.

***

Poranna aubada pozwoliła mi poukładać myśli. Wyszłam z kaplicy pełna nowych sił i zostawiłam siostry akolitki w tyle, by wybrać się na spacer po wiosce.

Okolica była bardzo spokojna. Ludzie trzymali się swoich gospodarstw i zajmowali codziennymi sprawami. Ruben, najpostawniejszy mieszkaniec wioski, siedział na dachu sąsiadów i zatykał dziury w strzesze. Kobiety z domostwa nieśmiało doglądały jego pracy, okazyjnie znosząc coś do jedzenia. Przysługa za przysługę – w domostwie Melorów nie było ani jednego mężczyzny, a ostatniego z nich zmogła ciężka choroba płuc. Sam Ruben nie miał żony, ale sądząc po nadskakującej mu najstarszej córce Melorów, wkrótce mogło się to zmienić.

Kilka chat dalej grupka kobiet właśnie zbierała się, żeby razem przysiąść nad cerowaniem ubrań. Siedzenie w progu i szycie potrafiło być niemożebnie nudne, więc postanowiły połączyć przyjemne z pożytecznym. Takie zgromadzenia gwarantowały zwykle mnóstwo śmiechu i znacząco przyspieszały proces rozprzestrzeniania się plotek po wiosce.

Dotarłam do studni, najważniejszego źródła wody w okolicy. Oprócz niej była jeszcze stara studnia rodziców Tary, ale od pamiętnego pożaru nikt nie śmiał się tam zapuszczać. Po kilkunastu latach wspomnienia tragedii wciąż pozostawały żywe, a w kręgu co bardziej przesądnych mieszkańców szeptano, jakoby cała rodzina popadła w niełaskę Pana Światła. Dom stał więc nietknięty, w ruinie, studnia zarosła, a dla świętego spokoju wszystkich zmartwionych postanowiono znaleźć inne, łatwiej dostępne ujście podziemnych wód.

Przy kołowrocie stała Nadya, żona zarządcy wioski. Chociaż miała już swoje lata, podobnie jak zielarka wykonywała codzienne obowiązki z niemal młodzieńczą werwą. Niektórzy twierdzili, że nadawałaby się do roli zarządcy lepiej niż jej własny mąż. Nigdy nie bała się ubrudzić rąk i chętnie garnęła się do zadań, które większość kobiet pozostawiała mężczyznom. Nikt nie zdziwiłby się, gdyby zastał ją siedzącą na dachu u boku Rubena. Ostatnio skarżyła się jednak na ból stawów, co odsunęło ją od cięższych prac.

Nadya mocowała się z kołowrotem, przeklinając pod nosem z wprawą nie mniejszą od Rhianny. A myślałam, że tylko ona tak umie.

– Niechaj światło spłynie na twą duszę – pozdrowiłam kobietę.

– Albowiem Jego moc… – Nadya nie odpuszczała. Dokręciła korbkę i chwyciła za wiadro, ale zaraz puściła je, krzywiąc się z bólu. Na szczęście łańcuch nie pozwolił mu opaść na dno studni. – Niech szlag trafi wszystkie cienie i ten przeklęty ból! – burknęła i spojrzała na nadgarstki. Zaczęła je rozmasowywać. Przedtem jednak odwróciła się do mnie i oparła o kamienną cembrowinę.

Pomogłam jej przelać wodę z wiadra do balii. Podniosłyśmy je razem, każda ze swojej strony, powoli kierując się do domostwa zarządcy. Kobieta nie oponowała, więc stwierdziłam, że z jej stawami musi być naprawdę źle.

– Dobra z ciebie dziewczyna, Sarune – sapnęła ciężko. – Naprawdę dobra. Szkoda, że reszta akolitek nie jest równie pomocna.

– Mają dość zajęć w zakonie.

Nadya parsknęła. 

– W to akurat nie wątpię. – Rzuciła mi przelotne spojrzenie. Wydawała się porażająco chuda. Żylaste, spracowane dłonie zaciskały się na uchwycie balii, a mięśnie na rękach napinały się z wysiłku. – Z całym szacunkiem dla Pana Światła, ale nawet najpiękniejsza pieśń nie włoży mi do ust jedzenia. Ani nie przeniesie balii, kiedy tego potrzebuję.

Trudno było odmówić jej racji, ale podobnie jak większość ludzi spoza zakonu nie dostrzegała pełnego obrazu. Nasze modlitwy zajmowały tylko niewielką część dnia wypełnionego obowiązkami. Oprócz nich zajmowałyśmy się także przepisywaniem ksiąg, przyswajaniem kolejnych lekcji Alathei, sprzątaniem, przygotowywaniem posiłków oraz pielęgnowaniem ogródka, bez którego Berta nie miałaby nawet połowy potrzebnych ziół.

W końcu dotarłyśmy do celu. Odstawiłyśmy balię, a Nadya odetchnęła z ulgą i przetarła spocone czoło. Zastanawiało mnie, gdzie podziewa się jej mąż. Chociaż oficjalnie piastował urząd zarządcy, każdy cieszył się większym szacunkiem od niego. Religia była ważną częścią Cesaphere, więc w kwestiach związanych z wiarą zawsze udawano się do Alathei. Jeśli zaś chodziło o sprawy bardziej praktyczne, jak decyzja o rozpoczęciu wysiewu czy odpowiednie zadośćuczynienie za krzywdę z ręki sąsiada, posłuch miała przede wszystkim Nadya. Jej mężowi ciężko było to znieść, dlatego ostatnimi czasy bywał w wiosce rzadziej niż częściej.

Ku nam, od strony pól uprawnych, nadbiegała gromadka roześmianych dzieci. Wszystkie były koszmarnie umorusane, utytłane błotem i trawą, ale za to wyraźnie szczęśliwe. Jeden z chłopców zatrzymał się, zakrzyknął coś do Nadyi i pomachał ręką. Kobieta uśmiechnęła się.

– Wiesz… – zaczęła, odwracając wzrok od urwisów, w tym własnego syna. – Wciąż trudno mi pojąć, po co Najwyższej cały zakon. Kazać wam rozbijać się po cudzych domostwach, kiedy macie tam tyle miejsca? – Pokręciła głową. – Proponowałam nawet, że wstawię się za wami u Imszar, ale Alathea podziękowała. Twarda z niej sztuka.

– I bardzo mądra. 

– I bardzo mądra – przytaknęła Nadya. Spojrzałyśmy na siebie w milczącym porozumieniu, bo ani ona, ani ja nie zamierzałyśmy poruszać tematu zaginionej Tary. Nie w miejscu, gdzie mogliby nas usłyszeć postronni. A zwłaszcza – ludzie Imszar.

Chciałam pożegnać się i pójść dalej, ale wówczas poczułam, jak coś ciągnie mnie za rękaw. Spojrzałam w dół, stwierdzając, że jest to nie tyle coś, co ktoś – dziesięcioletni syn Nadyi. Przyglądał mi się roziskrzonymi, niebieskimi oczami z niemal nabożnym podziwem.

– Cześć, Sar – powiedział rezolutnie, co niebezpiecznie skojarzyło mi się z Anselmem.

Otrząsnęłam się i posłałam mu ciepły uśmiech. Jednocześnie pochyliłam się tak, by zrównać się oczami z chłopcem. 

– Cześć, Nat. Ilu Tkaczy dziś upolowałeś?

Oczywiście nie mówiłam serio, a przynajmniej nie do końca. Sama zwykłam udawać, że poluję na nich u boku Rhianny. Lata mijały, dzieciaki wymyślały nowe zabawy, tylko wrogowie wciąż zostawali ci sami. Tak głęboko był w nas zakorzeniony ten lęk.  

– Ani jednego. – Posmutniał, ale zaraz znów się rozpromienił. Ten urwis miał w sobie energii za dwoje. – Widziałem za to Siostrę Jutrzenki!

– Mam nadzieję, że nie w zakonie. – Nadya pogroziła mu palcem.

– Nie w zakonie – zaprzeczył ochoczo. – Tu, przy studni. Tylko trochę wcześnie.

– Jak bardzo wcześnie? – spytałam.

– No… bardzo. Tak, że jeszcze nie świtało. Ale niedługo miało! – Chłopak wił się pod coraz surowszym spojrzeniem matki. – Chcieliśmy sprawdzić, czy w pobliżu nie ma tych głupich Tkaczy. No i nie było, ale Tim zauważył Siostrę Jutrzenki. Chciała chyba nabrać wody ze studni, tylko po drodze się potknęła i wyrżnęła o ziemię jak długa. – Wyszczerzył się dumnie. – A jak mówiłem, że przez te woale nic nie widać, to nikt mi nie wierzył! 

Nadya wyglądała, jakby miała chwycić balię z wodą i chlusnąć nią w niesfornego potomka. Bolące stawy były w tej chwili bodaj najmniejszym z jej problemów. Wciągnęła powietrze ze świstem i zacisnęła żylaste dłonie w pięści. 

No to się zaczyna. Trzy, dwa, jeden…

– Nie wyrżnęła, tylko upadła. I coś ty sobie myślał, włóczyć się po wiosce przed świtem? Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne!

– Siostrze to nie przeszkadzało…

– Siostra jest dorosła i nie ma rodziny, która się nią opiekuje.

– Jakąś rodzinę na pewno ma. Inaczej by się nie urodziła – odburknął chłopiec.

– Nie łap mnie za słówka, młodzieńcze!

Chrząknęłam, czując się dość niezręcznie. Postanowiłam oddalić się i zostawić tę dwójkę samą. Na szczęście Nadya była tak pochłonięta łajaniem syna, że nawet nie zareagowała.

Słowa chłopca długo nie dawały mi spokoju. O Siostrę Jutrzenki się nie martwiłam, chociaż opuszczanie murów zakonu pod osłoną nocy było co najmniej nierozsądne. To wspomnienie o rodzinie poruszyło mnie z tego wszystkiego najbardziej. Przypomniało rozmowę zasłyszaną jeszcze minionego wieczora.

Przecież nie chciała źle. Po prostu tęskniła za rodziną. 

To my byłyśmy jej rodziną.

Nie, Annice. Wciąż jesteśmy.

Miałam zamiar przejść się po wiosce i sprawdzić, czy nikt więcej nie potrzebuje pomocy. Nogi poniosły mnie jednak gdzie indziej. 

Byłyśmy rodziną Tary. A jako część tej rodziny miałam obowiązek ją znaleźć.

***

Dom Tary był taki, jakim go zapamiętałam. Choć obrócił się w zgliszcza całe lata temu, moja wyobraźnia skutecznie zastępowała wszelkie zniszczenia obrazami z dzieciństwa. Powyłamywane, spróchniałe sztachety płotu stały się tymi samymi sztachetami, za którymi przekradałyśmy się podczas zabawy w chowanego. Malutki ganek niemal na moich oczach odzyskiwał dawny urok, a z przyległego domostwu, wpółotwartego warsztatu buchało gorąco.

Zamrugałam, odpędzając wspomnienia. Rzeczywistość miewała się dużo gorzej. Jedynie studia i murowany piec kowalski pozostały w jednym kawałku. Resztę strawiły płomienie.

 Niepewnie przekroczyłam granicę wytyczoną przez płot. Czułam się, jakbym naruszała czyjąś prywatność i tylko chęć odnalezienia Tary pomagała mi utrzymać kurs. Nakazałam sobie wziąć się w garść, a potem stanęłam przed chatą, mijając zapuszczoną studnię z żurawiem.

 To tu mieszkali rodzice Tary. To za nimi tęskniła. To też pchnęło ją w objęcia snów i sprawiło, że przestała myśleć racjonalnie.

Może… Może gdybym zobaczyła się z nimi jeszcze raz…

Jej drżący głos na nowo zadźwięczał mi w głowie i skłonił do przekroczenia progu. Ostrożnie mijałam sczerniałe deski podtrzymujące część konstrukcji. Chociaż większość dachu zdążyła się zapaść, nade mną wciąż wisiało sporo osmolonych belek. Gdyby nie wytrzymały, mogłyby przygnieść mnie i pogrzebać tu razem z rodziną Tary.

W izbie ostało się raczej niewiele. Nadpalone meble wyglądały, jakby ogień wyciągnął z nich gorszą, mroczniejszą stronę. Wokół walało się mnóstwo gruzu oraz drewna, które musiałam omijać, zadzierając szatę. Popiół osiadał na niej coraz grubszą warstwą, ale akurat to było najmniejszym z moich zmartwień.

Przeszukałam, co mogłam. Niektóre kąty pominęłam, by nie skończyć pogrzebana żywcem. W końcu udałam się do warsztatu, a przynajmniej tego, co kiedyś nim było. I tu nie czekało mnie nic, co pomogłoby w odnalezieniu Tary. 

Byłam rozczarowana. Rozczarowana nie tylko poszukiwaniami czy brakiem odpowiedzi, ale również samą sobą. Chociaż teoretycznie miałam wszystko, czułam się jak ten dom – opustoszała, obrócona w ruinę. Nie potrafiłam jednak określić dlaczego. 

Spojrzałam na dłonie. Drżały, chociaż nie powinny. Kolejna zagadka, której nie potrafiłam rozwiązać. Objawy występowały już niezależnie od przyjmowanej dawki i mogłam tylko wyobrażać sobie, jakie spustoszenie zasieje w moim ciele dłuższa przerwa od Insomnium. Zostały mi dwie fiolki, Berta wciąż nie wracała, a proszenie Alathei o dodatkowy przydział przy malejących zapasach mogłoby wywołać niepotrzebne napięcie. Zresztą jak bym jej to wytłumaczyła? Nie przypominałam sobie, żeby jakakolwiek akolitka musiała przyjmować podwójną dawkę. Nawet nie rozmawiałyśmy o takich sprawach

Wówczas moją uwagę przykuło gruzowisko naprzeciw. Spod zawalonych belek i sterty powyginanych narzędzi kowalskich wyzierał skrawek klapy z uchwytem. Nie zauważyłabym tego miejsca, gdyby nie fakt, że jako jedyne nie było pokryte pyłem. Podeszłam bliżej, aby to zbadać. W porównaniu do reszty gruzu w chacie, ten zalegający na klapie wydawał się dziwnie uporządkowany. Zupełnie jakby ktoś zebrał złom i rozmieścił go tak, by ukryć jej istnienie. Nie przyłożył się jednak. Może się spieszył?

Wyciągnęłam rękę, żeby odgarnąć rumowisko. Po głowach chodziły mi wszelakie scenariusze. Tylko nieliczne z nich dopuszczały, że Tara jest cała i zdrowa. Ktokolwiek zasypał klapę, musiał mieć coś do ukrycia. A żywych raczej nie zagrzebuje się pod ziemią.

Pozbyłam się części gruzu, ale na resztę nie starczyło mi sił. Nagle zrobiło mi się gorąco. Zesztywniałam, odgięłam się do tyłu i upadłam na plecy jak kłoda. Ten ból, to… coś, było wprost obezwładniające. Rozrywało mnie od środka, targało całym ciałem aż do utraty tchu. Czułam się niczym wyrzucona na brzeg ryba i tak jak ona walczyłam o oddech.

Wygięłam się w łuk, krzycząc z bólu. Był jedynym, na czym mogłam się skupić, pulsował w mojej głowie, czynił myślenie nieskończenie trudnym. Przeciwstawianie się mu nie miało sensu i powodowało tylko więcej cierpienia. Musiałam czekać, aż przejdzie. 

 Wreszcie poczułam jak moje mięśnie stopniowo wiotczeją, kończyny rozluźniają się, a napięcie opuszcza ciało, przywracając mi dawną władzę. Znów mogłam normalnie myśleć, nabrać powietrza, poruszać palcami. Cokolwiek mi dolegało, w końcu odpuściło.

Nie od razu podniosłam się z desek, tylko patrzyłam na wysłużone, stropowe belki. Mogłabym się nie ruszać, zostać tu, czekać, aż ktoś mnie znajdzie i liczyć, że nie będzie to żaden Tkacz.

Pokręciłam głową. Przecież przybyłam tu na własne życzenie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuściłby się na ten teren, a ja prędzej padłabym z głodu, niż doczekała się ratunku. Jeżeli chciałam dotrzeć do domu, musiałam uratować się sama.

Dałam sobie jeszcze jedną próbę. Zebrałam siły we wszystkich członkach, wzięłam kilka głębszych wdechów, po czym podźwignęłam plecy w górę. Piekielnie bolało, ale przynajmniej jakoś udało mi się usiąść.

Bałam się, że jeszcze jeden taki atak i więcej nie wstanę. Może na zawsze stracę władzę w ciele i będę skazana na gnicie w łóżku, albo pewnego dnia po prostu nie otworzę oczu. Musiałam coś zrobić, jakoś temu zaradzić. Może nawet wziąć Insomnium wcześniej?

Kiedy stanęłam na drżących nogach, nie w głowie było mi odgarnianie gruzu. Nie chciałam prowokować kolejnego napadu, ale obiecałam sobie, że jeszcze tu wrócę. 

Po tym, gdy wypiję przedostatnią fiolkę i zmuszę Rhiannę, by oddała te, które ukradła.



0 Komentarze