Zapowiedź powieści Ewy Pirce "Dopóki nie zajdzie słońce" znajdziecie tutaj, a tymczasem zapraszam na drugi rozdział drugiej części:
MISJA
25
Wszystko jest bólem, kłamstwem i wyzwaniem.
Jess
Topiłam się.
Czułam, jak woda wdziera mi się do płuc.
Rozpierający klatkę piersiową ból blokował dostęp tlenu.
Chciałam krzyczeć, błagać o pomoc, ale nie byłam w stanie. Oceaniczne fale targały moim bezwładnym ciałem, uderzając nim o podwodne skały. Na próżno usiłowałam poruszyć kończynami i nabrać powietrza.
Zostałam uwięziona w głębinach bezgranicznego strachu.
Oblepiał mnie szlam beznadziei.
Zaplątałam się w wodorostach rozpaczy.
Jessie.
Uczepiłam się znajomego głosu, który raz po raz wypowiadał moje imię. Brodząc w bagnie paniki, traktowałam go jak jedyną szansę na przeżycie. Dochodził z bliskiej odległości, ale nie potrafiłam go dokładnie namierzyć. Traciłam siły, a walczący o przetrwanie umysł powoli dawał za wygraną. Pozwoliłam porwać się prądowi, rezygnując z życia, które do tej pory na każdym kroku celebrowałam.
Moje powieki stopniowo stawały się coraz cięższe, aż w końcu całkowicie opadły.
– Jessie – do mojej otumanionej świadomości ponownie przedostał się ten sam głos.
Chwilę później czyjeś palce chwyciły moją dłoń. Wykrzesałam z siebie resztki energii i ścisnęłam je niczym ostatnią deskę ratunku. Wtedy poczułam, jak ktoś wyciąga mnie z wszechobecnej ciemności, która chciała mnie wessać.
– Otwórz oczy, kochanie – poprosił mój wybawca.
Zaczęłam się dławić i kaszleć. Paliły mnie płuca, krzywiłam się z powodu przeszywającego moją twarz paraliżującego bólu. Zmusiłam się do uchylenia powiek, jednak szybko znowu je zamknęłam. Tyle czasu tkwiłam w mroku, że drażniące moje oczy światło przyniosło ogromny dyskomfort. Było bolesnym pięknem – upragnionym, lecz niemożliwym do oglądania.
– Moja kochana…
Rozpoznałam głos kuzynki, która wybuchła rzewnym płaczem.
– Moja piękna… Jak dobrze, że się obudziłaś – lamentowała.
Chciałam coś powiedzieć, ale nie byłam w stanie. Wydawało mi się, jakbym miała w gardle sztywny kołek, który nie pozwalał słowom wydostać się na wolność. Leżałam w bezruchu, zmagając się ze zdezorientowaniem.
Jeszcze kilkakrotnie otwierałam i zamykałam oczy. Kiedy wreszcie przyzwyczaiły się do jasności, ostrożnie obrzuciłam wzrokiem pokój. Szybko się połapałam, że przebywam w szpitalu. Doskonale znałam ten ascetyczny wystrój i rażącą biel ścian, zaskoczył mnie jednak fakt, że leżałam w łóżku jako pacjentka, a nie krzątałam się wokół, wypełniając swoje pielęgniarskie obowiązki. Ta myśl przestała zaprzątać mój umysł, gdy się zorientowałam, że nie widzę zbyt wyraźnie, zwłaszcza na prawe oko. Coś było nie tak.
Chciałam unieść dłoń do twarzy, ale Eva złapała mnie za rękę i z powrotem ułożyła ją na kołdrze.
– Nie wolno ci się poruszać – oznajmiła z troską przez łzy.
Usiłowałam odgadnąć, co się stało, że trafiłam do szpitala, i wygrzebać jakikolwiek strzępek informacji, która naprowadzi mnie na jakiś trop. Wysilałam się nadaremno. W głowie miałam czarną dziurę.
– Dlaczego… tu… jestem? – wychrypiałam.
Odnosiłam wrażenie, że gardło wyścieła mi dywan z żyletek, co z punktu widzenia medycyny oznaczało, że musiałam dużo i głośno krzyczeć.
We wzroku Evy zagościło zdziwienie podszyte lekkim przerażeniem. Starała się je ukryć – bez większych rezultatów. Moja kuzynka nigdy nie była dobrą aktorką, czytałam z niej jak z otwartej księgi. Widziałam po niej, że wydarzyło się coś złego. Coś, co na zawsze mnie naznaczy.
– Co pamiętasz z ostatnich zdarzeń? – zapytała ostrożnie.
– Robalu… – Mówienie, coś, co do tej pory brałam za pewnik, sprawiało mi olbrzymią trudność. – Cholera – jęknęłam zirytowana własną słabością.
– Lekarz orzekł, że nie doznałaś wstrząśnienia mózgu, ale może jednak… – powiedziała Eva; bardziej do siebie niż do mnie. – Zawołam kogoś – stwierdziła.
Nim zdołałam ją powstrzymać, zniknęła za drzwiami. Zostałam sam na sam z gonitwą myśli i nieznośnym bólem głowy.
Nieobecność Evy wykorzystałam na zbadanie swoich obrażeń. Zaczęłam od twarzy, która okazała się w połowie zabandażowana. Na jednej ręce miałam opatrunek, co wprawiło mnie w jeszcze większe skonfundowanie. Pękł mi kącik ust i czułam specyficzny posmak krwi. Ponadto rwało mnie całe ciało, w jednych miejscach mniej, w drugich bardziej.
Czyżbym uległa wypadkowi?
Przymknęłam powieki, wysilając szare komórki, by przywołać jakieś wspomnienia. Początkowo moje próby nie przynosiły efektów. Na obrzeżach umysłu majaczyło jakieś światło, ale miało kłopot z przedarciem się do centrum. Frustrowało mnie to tak bardzo, że uderzyłam dłonią w materac. Oczekiwałam bólu, lecz zamiast niego zaczęły bombardować mnie retrospekcje. Jakbym tym jednym ruchem zwolniła zapadkę, która wyzwoliła wspomnienia.
Zakupy.
Zabawa.
Fontanna.
Płacz.
– Lucy! – wyrwał mi się z gardła żałosny krzyk.
Moje serce pochwyciły szpony strachu. Wbijały się w nie coraz głębiej i głębiej, aż dotarły to jego istoty i pociągnęły, by je wyrwać.
Niewiele myśląc, odpięłam kroplówkę, odrzuciłam kołdrę i ignorując ból, zsunęłam nogi z łóżka. Zakręciło mi się w głowie. Przed upadkiem uchroniła mnie rama, której w ostatniej chwili się przytrzymałam.
Przed oczami stanął mi obraz mężczyzny wyrywającego mi z rąk dziecko. Pisk dziewczynki ranił moje uszy. Przypomniałam sobie ciosy, których to ja musiałam być odbiorcą.
– Niech mi ktoś to wyjaśni… – szepnęłam błagalnie, czując spływające po policzkach łzy.
Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły. Wzdrygnęłam się, podrywając głowę, co nie było dobrym pomysłem, bo mocno mi w niej zawirowało, a do gardła podeszła żółć.
Mój wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem osoby, która wtargnęła do środka. W pokoju zapanowała ołowiana cisza, przerywana jedynie przez nasze nierównomierne oddechy.
Spozierały na mnie wypełnione rozpaczą i żalem oczy. Ich właściciel wyglądał jak cień samego siebie. Ciemne sińce pod oczami, zmierzwione włosy, jakby setki razy przeczesywane w nerwowym geście, rozchełstana, pognieciona koszula i znoszone dżinsy nie pasowały do wizerunku osoby, którą znałam. Ta niechlujność świadczyła o tym, że stało się coś złego. Bardzo, bardzo złego.
– Samuelu… – zaszlochałam. Przygniótł mnie smutek tak ogromny, że nie byłam w stanie go udźwignąć. – Przepraszam… – wymamrotałam, zanim osunęłam się na podłogę.
Po raz kolejny porwała mnie fala ciemności.
***
Koszmary.
Obudził mnie irytujący dźwięk pikania szpitalnej aparatury. Nie chciałam otwierać oczu. Wmawiałam sobie, że póki trzymam je zamknięte, nie może dosięgnąć mnie rzeczywistość. Wolałam tkwić w świecie sennych potworności niż stawić czoła temu, co czekało mnie po przebudzeniu. Bo realia były znacznie gorsze od upiorności, które nękały mnie we śnie.
– Jessico…
Choć wciąż tkwiłam w krainie Morfeusza, rozpoznałam głos, który wymówił moje imię. Nie słyszałam go od dawna i nie byłam pewna, czy w ogóle chcę go usłyszeć. Mimowolnie się poruszyłam. Tak jakby moje ciało sprzeciwiało się obecności tej osoby.
– Kochanie, to ja, mama – ponownie odezwała się kobieta, która mnie urodziła.
Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie mogłam, po prostu nie chciałam.
– Ona się nie budzi. Dlaczego? – zawodziła matka.
Mówiła coś jeszcze, lecz nie potrafiłam skupić się na jej słowach. Czułam na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia. Przewiercało mnie, jakby chciało dostać się do tego, co rozgrywało się w mojej głowie. Szukało dostępu do moich myśli i wspomnień. Inwigilowało mnie jak profiler policyjny, sporządzający portret psychologiczny przestępcy.
Matka oznajmiła, że za chwilę wróci, po czym usłyszałam odgłos zamykanych drzwi. Od razu zaczęło mi się lepiej oddychać. Gdyby jeszcze ta druga osoba sobie poszła…
– Nie śpisz.
To było stwierdzenie, nie pytanie, wypowiedziane głosem Samuela. Puls mi przyśpieszył, o czym świadczyło wzmożone pikanie maszyny monitorującej parametry życiowe.
– Nie – wychrypiałam, nie widząc sensu w dalszym udawaniu.
Przygniatało mnie przemożne poczucie winy, nie umiałam spojrzeć mu w oczy, dlatego nadal ich nie otworzyłam.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć, Jessie. – Niby poprosił, ale w jego tonie słyszałam nutę nieugiętości. – Chcę poznać każdy szczegół… Być może jest coś, co nam umknęło, i tylko ty możesz nas naprowadzić.
– Przepraszam – wyszeptałam z boleścią. – Tak bardzo przepraszam.
Nic nie powiedział, tylko ujął moją dłoń. Splótł nasze palce razem, co sprawiło, że zaszlochałam. Czułam palące łzy, które szukały ujścia, jednak blokowała je tama. Łkałam więc cicho, tak jakbym nie miała prawa do głośniejszej rozpaczy. Pragnęłam, by Sam mnie zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Że Lucy się znajdzie i wcale nie uważa, że to moja wina.
– Samuelu, proszę…
Poluzował uścisk i wypuścił moją dłoń ze swojej. Sekundę później usłyszałam szuranie krzesła, a następnie trzaśnięcie drzwiami.
Zostałam sama ze strachem i wyrzutami sumienia.
Zostawiła mnie osoba, na której obecności najbardziej mi zależało.
Sam
Tkwiłem w błędnym kole.
Nie byłem w stanie przebywać w pobliżu Jess, przez co męczyły mnie potworne wyrzuty sumienia. Choć potrzebowała mnie bardziej niż kiedykolwiek, nie mogłem wyrzucić z głowy tego, że opiekowała się moją siostrą, gdy ta została porwana. Wiedziałem, że zrobiła wszystko, by ją ochronić. Na Boga, wyglądała jak po czołowym zderzeniu z ciężarówką! Nie zważała na to, że może zginąć, broniła Lucy niczym lwica swoje młode. Mimo to jej widok stanowił przypomnienie dramatycznych wydarzeń. Już wystarczająco się zadręczałem. Nie mogłem jeść ani spać, jak obłąkany pukałem do wszelkich możliwych drzwi i odbierałem zaległe przysługi od ludzi, którzy mogliby w jakiś sposób pomóc. Popadałem w pieprzony obłęd.
Po wyjściu z sali Jess usiadłem na ławce przed szpitalem. Zmęczony i wkurzony na siebie, że tak ją zostawiłem, nie zapytawszy nawet o to, jak się czuje, schowałem twarz w dłoniach. Na dodatek ta jej upiorna mamuśka, którą miałem ochotę wypatroszyć…
– Kurwa! – warknąłem, walcząc ze sobą, żeby w coś nie przywalić.
Musiałem jakoś odreagować kotłujące się we mnie emocje. Wiele bym dał, żeby bodaj na krótki moment znaleźć się w stanie głębokiego otępienia…
Kurwa!
Szukałem siostry od czterech dni – bezskutecznie. Ten pieprzony psychopata zapadł się pod ziemię. Nie zażądał okupu, więc wykluczyliśmy pieniądze jako przyczynę porwania. Biorąc pod uwagę fakt, że zmienił wygląd Lucy, bałem się, że w grę naprawdę wchodził handel dziećmi. Starałem się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Świadomość, że moja siostra mogła stać się towarem, seksualną zabawką dla jakiegoś pierdolonego zboczeńca, była sto razy większą torturą niż fizyczne cierpienia, jakich zaznałem na przestrzeni lat.
Poderwałem się z ławki i kopnąłem w umocowany obok kosz. Śmietnik zerwał się z zawiasów, a jego zawartość wysypała się na trawnik. Zacisnąwszy pięści na włosach, wbiłem wzrok w czyste, błękitne niebo – całkowite przeciwieństwo tego, co działo się w mojej głowie i sercu.
– Sam!
Odwróciłem się na dźwięk swojego imienia. Przekląłem, gdy zobaczyłem, że przy chodniku stoi zaparkowany terenowy wóz Aleksa.
– Wsiadaj! – rozkazał, wyjrzawszy przez okno.
Sięgnąłem do kieszeni spodni po paczkę papierosów. Wyciągnąłem jednego ustami i odpaliłem. Z radością powitałem wywołane dymem tytoniowym pieczenie w gardle.
– Nie będziesz jarał w moim aucie – oznajmił Alex, lustrując mnie z dezaprobatą.
– Nie, bo nie zamierzam do niego wsiadać.
Po raz kolejny napełniłem płuca nikotyną. Błysnąłem nieszczerym uśmiechem i ruszyłem w dół chodnika.
– Wchodź, do kurwy, jeśli nie chcesz, żebym cię do niego wciągnął – zagroził przyjaciel.
Dawno nie miałem do czynienia z tak rozgniewaną wersją sławetnego Żniwiarza.
Zignorowałem jego groźbę i przyśpieszyłem kroku. Kątem oka widziałem, że sunie terenówką wzdłuż ulicy niczym żółw słoniowy po wyspach Galapagos. Odpaliłem kolejną fajkę, udając, że zupełnie mnie to nie obchodzi.
– Sam! – ryknął znowu.
Przystanąłem, wlepiając w niego rozeźlone spojrzenie.
– Dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – odkrzyknąłem. – Odpierdolcie się! Wiem, co robię.
Alex zatrzymał samochód przy krawężniku. Wyskoczył z auta, pozostawiając otwarte drzwi.
– Wykończysz się, człowieku! Pozwól sobie pomóc! – darł się, pokonując dzielącą nas odległość.
Kurwa. Czy w moich słowach było coś niezrozumiałego?
Gotowałem się do bójki, wręcz o niej marzyłem. Już miałem przypuścić na niego atak, gdy mój telefon zawibrował. Z żołądkiem skręconym ze strachu w supeł sięgnąłem do kieszeni dżinsów. Tak jak przypuszczałem, dzwonił Frost.
– Macie coś? – Nie było czasu na owijanie w bawełnę.
– Ten skurwiel jest przebiegły bardziej, niż zakładaliśmy – warknął pułkownik, wyraźnie sfrustrowany. – Bawi się nami… Wie, że zwróciłeś się do nas po pomoc, co potwierdza, że najprawdopodobniej jest jednym z naszych.
– Jak się dowiedział? – wycedziłem przez zęby.
– Podsłuch, który znaleźliśmy w twoim domu, został zrobiony samodzielnie. Na tyle dobra robota, że mało kto by się poznał…
– Kurwa mać!
– To nie wszystko – kontynuował Frost. – Dostaliśmy przesyłkę ze zdjęciem twojej siostry. Nasi laboranci właśnie ją badają pod kątem odcisków palców.
– Kurwa! – powtórzyłem, trzęsąc się ze złości.
– Żadnych żądań, samo zdjęcie. Ten ktoś chce, żebyś cierpiał.
– Muszę je zobaczyć – zażądałem.
– Już wysyłam, miej tylko… – zaczął, ale nim zdołał dodać coś jeszcze, zakończyłem połączenie.
Nie odkleiłem oczu od ekranu, dopóki nie otrzymałem wiadomości. Żółta koperta migała złowrogo, napawając mnie lękiem. Po kliknięciu załącznika poczułem, jak uginają się pode mną kolana. Lucy patrzyła na mnie czerwonymi od płaczu oczami. Brudną twarz przecinały jasne smugi po łzach. Mimo że wiedziałem, iż porywacz upodobnił ją do chłopca, najbardziej wstrząsnął mną widok jej krótkich, nierówno obciętych włosów. Tych samych, z których wcale nie tak dawno zaplotłem szkaradny warkocz. Tych samych, które spoczywały w jednym z magazynów CIA.
Podczas patrzenia na emanujące z niej przerażenie obezwładniła mnie fala bezsilności. Napawało mnie to obrzydzeniem do samego siebie.
– Sam…
Poczułem na ramieniu wielką dłoń Aleksa.
Nie będąc w stanie wykrztusić z siebie słowa, podałem mu telefon. Następnie odwróciłem się i pomaszerowałem do jego forda raptora. Nogi drżały mi jak u paralityka, więc wsunąłem się na siedzenie pasażera. Wydawało mi się, że za chwilę oszaleję. Naprawdę dotarłem do granicy utraty zdrowych zmysłów.
– Jedziemy – oświadczył Alex, zajmując miejsce za kierownicą.
Wcisnął mi w dłoń komórkę, po czym wybrał jakiś numer na konsoli.
– Do kogo dzwonisz?
– Nie będziemy dłużej zdawali się na nieudolnych stróżów prawa. – Dwa ostatnie słowa wypowiedział z pogardą. – Rozpoczniemy poszukiwania na własną rękę.
Jak gdybym dotychczas tego nie robił.
– Patrick – rzucił, kiedy połączenie zostało odebrane. – Puść w obieg wiadomość, że poszukujemy Lucy Remsey. Za chwilę otrzymasz jej zdjęcia. Osoba, która da nam na nią namiary, otrzyma milion dolarów. Najbardziej zależy mi na tym, by informacja dotarła do łowców głów. Zamachaj im przed nosem kasą, niech zepną dupy. Nie muszę mówić, że im szybciej ją znajdziemy, tym lepiej.
– Czy policja wyraziła na to zgodę, Ex? – zaoponował Patrick.
– Zamieniłeś się z głupim na rozum czy co? – zaszydził mój przyjaciel. – Policja nic nie wie, a jeśli się dowie, to mam ich w dupie – dodał, zakończywszy tym rozmowę.
Uruchomił silnik i włączył się do ruchu.
Obaj zatonęliśmy we własnych myślach. Świadomość, że Alex był gotów bezinteresownie mi pomóc, że sam wpadł na pomysł, by zwrócić się do łowców głów, a nawet wyłożył własne pieniądze, by zachęcić ich do współpracy, podziałała na mnie trzeźwiąco. Nadal nie otrząsnąłem się z tego, co zobaczyłem na zdjęciu – obraz przerażonej Lucy zostanie ze mną na zawsze – ale przynajmniej poczułem zastrzyk energii, tak bardzo mi teraz potrzebny.
– Może zobaczyłbyś się z dziewczynkami? – zagaił w pewnym momencie Alex.
Skinąłem głową.
– Dziś je odwiedzę. Odstaw mnie do domu, muszę się ogarnąć, zanim do nich pojadę.
– Przydałoby się, bo wyglądasz jak kupa gówna.
– I tak też się czuję.
Choć obiecałem Aleksowi, że doprowadzę się do porządku i pojadę do dziewczynek, nie dałem rady nawet wejść do domu. Od zniknięcia Lucy unikałem go jak ognia. Gdziekolwiek bym nie spojrzał, widziałem moją małą siostrzyczkę. Słyszałem jej perlisty śmiech i czułem dziecięcy zapach. Dziś wyjątkowo ciążył mi jej brak, dlatego nie dałem sobie ani chwili na jakiekolwiek przemyślenia – nogi same poniosły mnie do mojego mustanga. Wskoczyłem za kierownicę i skierowałem się prosto do położonego najbliżej mojego domu baru. Musiałem odreagować, zatracić się w czymś, co pozwoli mi choć na parę godzin uwolnić się od problemów.
Gdy przekroczyłem próg lokalu i zobaczyłem, że był wypchany po brzegi, natychmiast się wycofałem. Ostatnie, na co miałem ochotę, to tłum i towarzystwo nachalnych lasek. Wróciłem do samochodu i ruszyłem przed siebie, aż kilka przecznic dalej znalazłem spelunę, gdzie przesiadywały głównie miejscowe męty.
Zlekceważywszy ciekawskie spojrzenia stałych bywalców, zająłem wolny stołek przy kontuarze.
– Cokolwiek, byle było mocne – powiedziałem do brodatego barmana, rzucając na blat pięćdziesiąt dolarów. – Podwójnie.
Od razu przechyliłem szklankę tego, co mi zaserwował. Nie poczułem ani smaku, ani zapachu, jedynie przemieszczający się w dół przełyku ogień.
– Jeszcze raz. – Pchnąłem w kierunku mężczyzny szkło.
Wypijałem drinka za drinkiem. Mimo to ulga nawet nie zamajaczyła na horyzoncie. Za to pożerająca moją duszę pustka rozprzestrzeniała się coraz bardziej i bardziej. Zajmowała moje wnętrze jak toczeń narządy – stopniowo i z różnym nasileniem, by w najmniej oczekiwanym momencie zadać ostateczny cios.
Gestem ręki przywołałem barmana. Kiedy podszedł, tym samym ruchem poprosiłem, żeby się pochylił.
– Potrzebuję czegoś, po czym odpłynę.
– Odpłyniesz po wszystkim, wystarczy większa ilość – prychnął.
– Nie to miałem na myśli – burknąłem ze zniecierpliwieniem.
Brodacz odsunął się, żeby prześwidrować mnie podejrzliwym wzrokiem.
– Jesteś gliną? – zapytał.
– Sądzisz, że gdybym nim był, odpowiedziałbym uczciwie na to pytanie? – zakpiłem.
Nie spodobało się to stojącemu za barem mężczyźnie. Zarzucił ścierkę na ramię i oddalił się do dwóch usadowionych na drugim końcu lady typków, którzy łypali na mnie z taką samą podejrzliwością jak przed chwilą barman.
Nie musiałem długo czekać, aby jeden z nich zsunął się ze stołka i ruszył w moją stronę.
– Zajebiście – stęknąłem pod nosem, a następnie wychyliłem kolejnego drinka.
– Szukasz problemów? – wybrzmiał po mojej lewej ochrypły od wypalanych dziennie kilkudziesięciu papierosów głos.
– Problemów nie, tylko rozrywki. – Sięgnąłem po stojącą za ladą butelkę, żeby samodzielnie uzupełnić sobie szklankę.
– Nabijasz się ze mnie? – Facet ewidentnie nie zrozumiał mojej odpowiedzi.
– Nie, skądże – zaprzeczyłem. – Nie śmiałbym zadzierać z takim twardzielem jak ty.
Dobrze było uwolnić z siebie odrobinę sarkazmu – by przeciwstawić się uczuciom, które dotychczas mnie wypełniały.
– Masz szczęście, a teraz wypierdalaj – warknął nieznajomy.
Wreszcie zaszczyciłem tego dupka spojrzeniem. Z bliska wyglądał szpetniej niż z daleka.
– Nigdzie się nie wybieram. – Świadomie go prowokowałem. Miałem ochotę na solidną bójkę, która pozwoliłaby mi zatracić się w czymś innym niż to, co działo się w moim umyśle. – Potrzebuję dragów i nie zamierzam wychodzić, dopóki ich nie zdobędę. – Postawiłem wszystko na jedną kartę.
– To się okaże! – ryknął oprych, po czym się na mnie zamachnął.
Zdążyłem pochylić się do przodu, dzięki czemu uniknąłem ciosu. Może i szukałem bólu, ale nie chciałem stracić zębów.
Nadal schylony zeskoczyłem ze stołka. Gdy się wyprostowałem, zobaczyłem, że do mojego przeciwnika dołączył jego kolega.
– Dwóch na jednego? – Pokręciłem z dezaprobatą głową. – Ja się tak nie bawię. – Sparodiowałem dziecięcy głos.
To na chwilę zbiło ich z tropu, co wykorzystałem, by dać susa do przodu i wymierzyć temu pierwszemu cios prosto w twarz. Zachwiał się i cofnął o krok, a ja w tym czasie sprzedałem lewy sierpowy jego kumplowi.
Przygotowywałem się do kolejnego uderzenia, kiedy ktoś chwycił mnie od tyłu na wysokości barków, przez co zablokował ruchy moich rąk.
– Co…
– Zamknij się – przerwał mi obcy głos, należący do trzymającej mnie osoby. – Przestań się miotać, dupku – dodał, gdy się szarpnąłem. – Mam coś, co może cię zainteresować.
Pociągnął mnie ku wyjściu, na co przystałem, zaintrygowany jego słowami.
– Jinx! – zawołał ten, który oberwał. – Póki mu nie oddam, nie przekroczycie progu tego baru. Chyba że chcesz przyjąć na siebie baty za kumpla.
– To nie jest mój kumpel.
Natychmiast zostałem uwolniony z uścisku.
Odwróciłem się, by sprawdzić i zapamiętać, jak wygląda ten, który najprawdopodobniej posiadał to, na czym mi zależało.
– Tchórz – rzuciłem.
– Nie moja walka. Czekam na zewnątrz. – Wzruszył ramionami i tyle go widziałem.
Następnie wszystko rozegrało się w błyskawicznym tempie.
Najpierw poczułem mocne uderzenie w potylicę.
– Kurwa! – przekląłem, potrząsając głową, żeby pozbyć się dzwonienia w uszach.
Jakiś wielkolud chwycił mnie za przód koszuli i pociągnął do góry. Zareagowałem kopnięciem go z kolana w krocze. Wypuścił mnie i padł zgięty na brudną podłogę. Stękał, a oczy wychodziły mu z orbit. Gdy napawałem się jego marnym widokiem, drugi z nich znienacka podciął mi nogi. Runąłem na ziemię, a wtedy na moją twarz spadł grad ciosów. W ostatniej chwili, zanim jego pięść spotkała się z okolicami mojej skroni, zebrałem siły i odepchnąłem go od siebie. Poderwawszy się z ziemi, władowałem mu pięść w krtań. Zaczął się dusić.
– Skurwysyn! – wrzasnął ktoś trzeci, przypuszczając na mnie szturm.
Złapałem najbliższe krzesło i walnąłem nim w napastnika. Facet leżał na podłodze szybciej, niż zamrugałem.
Sapałem ciężko, przyglądając się trzymanemu w rękach meblowi.
– Miało się na nim roztrzaskać. – Ściągnąłem brwi.
– Są metalowe! – krzyknął barman zza baru.
Rzuciłem je tam, gdzie stałem, i lekko się zataczając, wyszedłem na zewnątrz.
Zamroczony alkoholem i odbytą bijatyką, musiałem poświęcić chwilę na namierzenie mojego mustanga. Gdy go odnalazłem, okazało się, że na masce rozpłaszczył swój tyłek gość, który próbował wywlec mnie ze speluny.
– Tak sądziłem, że to twój – zagaił, ześlizgując się z auta.
– W barze powiedziałeś, że masz coś, co może mnie zainteresować. – Zniecierpliwiony od razu przeszedłem do rzeczy.
Chciałem załatwić to jak najszybciej, zanim przemówi przeze mnie zdrowy rozsądek albo – co gorsza – sumienie.
– Wolisz palić, wciągać czy łykać? – zapytał również bez ogródek gostek, którego nazywano Jinx.
– Tabletka – odparłem bez cienia wątpliwości.
Skinieniem głowy nakazał, bym poszedł za nim parę metrów dalej, do pick-upa, który lata świetności dawno miał za sobą. Zanurkował we wnętrzu samochodu, po czym wyłonił się z samarką, w której znajdowały się cztery białe tabletki.
– Czyściutkie LSD, najlepsze w okolicy.
– LSD i czyściutkie – prychnąłem. – Chemia jest chemią. Ile?
– Pięćdziesiąt za sztukę.
– Uważasz, że trafiłeś na naiwniaka? – żachnąłem się.
– Zawsze możesz poszukać kogoś innego, ale takiego towaru na pewno nie dostaniesz. – Niewzruszony handlarz schował torebkę z tabletkami do kieszeni dżinsów.
Pogrywał ze mną, bo wiedział, że mi zależało.
– Dawaj – burknąłem, sięgając do kieszeni po portfel.
Dokonaliśmy wymiany: dwieście dolarów za cztery tabletki LSD.
– Są tego warte – zapewnił Jinx, wsuwając pieniądze do tylnej kieszeni spodni.
Odwróciłem się bez słowa i podążyłem do swojego auta. Niewielkich rozmiarów woreczek ciążył mi w dłoni jak stukilogramowy głaz. Wiedziałem, że nie powinienem nawet myśleć o dragach, a co dopiero je kupować. Przez chwilę rozważałem wyrzucenie ich do pobliskiego kosza, ale wygrała potrzeba ucieczki przed rzeczywistością. Alkohol nie pomógł, dlatego musiałem zastosować inne środki.
Wcisnąłem samarkę do kieszeni i wskoczyłem za kierownicę. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu.
***
Wyciągnąłem z kieszeni woreczek z narkotykiem i klapnąłem na kanapę w salonie. Wpatrywałem się w cztery z pozoru niewinne pastylki, odganiając od siebie podszepty rozumu, który próbował mnie przekonać, że popełnię wielki błąd, jeśli je zażyję. Miałem dość tych umoralniających głosów, tak samo jak tej całej spoczywającej na mnie odpowiedzialności, a przede wszystkim tego koszmaru, w który ostatnio przemieniło się moje życie. Pragnąłem tylko zaznać odrobiny spokoju…
Dlatego wysypałem z torebeczki na dłoń jedną tabletkę, po czym połknąłem ją bez popijania. Odszukałem pilota i uruchomiłem starą wieżę. Z głośników popłynęła cicha, mocno depresyjna melodia, w której rozpoznałem kawałek New Born zespołu Muse. Czekając, aż narkotyk zacznie działać, wsłuchałem się w tekst piosenki.
Odległość, która dzieli cię od domu,
rozpływa się w nicości.
Ile jesteś wart?
Nie potrafisz zejść na ziemię,
puchniesz, jesteś nie do powstrzymania,
bo widziałeś, widziałeś
zbyt wiele, zbyt młodo, młodo.
Bezduszność jest wszędzie…
Z każdą kolejną nutą i słowem wyśpiewanym przez Matthew Bellamy’ego czułem coraz większy wstyd, żal i smutek, a przede wszystkim niesmak do samego siebie. Wszystko to sprawiało, że miałem ochotę wrzeszczeć wniebogłosy. Ostatnim razem taka bezsilność jak teraz dopadła mnie, gdy otrzymałem rozkaz zabicia Sari. Przeklętej Sari, która przez lata prześladowała mnie zarówno na jawie, jak i we śnie. Sari, która zapoczątkowała wszystkie moje problemy…
Działając pod wpływem impulsu, złapałem za brzeg ławy i poderwałem ją z podłogi. Poszybowała w powietrze razem z całą zawartością, w tym z pastylkami, których nie zdążyłem połknąć. Obserwowałem, jak mebel, jakby w zwolnionym tempie, upada z głośnym łoskotem, a leżące na nim rzeczy rozsypują się po salonie niczym szczury na tonącym okręcie.
– Kurwa! – wrzasnąłem ile mocy w płucach.
Zsunąłem się z kanapy na kolana i kilkakrotnie uderzyłem pięściami w podłogę. Ból, który rozlał się po moich rękach, rozbudził uśpione ciągoty do zadawania sobie fizycznego cierpienia.
Potrzebowałem tego… Potrzebowałem bólu. Waliłem w drewniane deski, dopóki nie popękała mi skóra na knykciach, a parkietu nie zabrudziły strużki krwi. Ciężko sapałem, pot spływał mi po twarzy, a do oczu cisnęły się łzy. Odpędziłem je, bo nie zasługiwałem na ulgę, jaką ze sobą niosły. Opadłem na tyłek i żeby nie upaść, oparłem się plecami o brzeg kanapy. Mój wzrok powędrował do poranionych dłoni. Obrzydzenie do samego siebie sprawiło, że zebrało mi się na wymioty. W ciągu godziny uległem wszystkim słabościom, z którymi walczyłem przez ostatnie miesiące. Na własne życzenie zaprzepaściłem wszystko, co udało mi się osiągnąć.
Kurwa. Kurwa. Kurwa…
Ciężka od nadmiaru myśli i używek głowa poleciała mi do tyłu, a spojrzenie wylądowało na ustawionych na kominku zdjęciach. Nie umiałem stwierdzić, czy to na skutek halucynacji po LSD, ale coś było nie tak. Prześledziłem uważnie każdą fotografię, jednak umykał mi szczegół, który wywołał mój niepokój. Podniosłem się i poczłapałem do kominka. Wziąłem do ręki jedną z ramek. Wzdłuż kręgosłupa przepełzł mi lodowaty dreszcz, gdy pojąłem, że ze zdjęcia została wycięta moja twarz. To samo dotyczyło pozostałych fotografii.
– Skurwysyn! – Upuściłem zdjęcie na podłogę; szklana ramka roztrzaskała się na kilka kawałków. – Pieprzony skurwysyn!
W żołądku zagnieździła mi się wściekłość, aż zadrżałem na całym ciele.
Był tutaj. Pieprzony sukinsyn był w moim domu.
Wygrzebałem z kieszeni telefon i wysłałem do Frosta oraz detektywa Parkera wiadomość o tym, co odkryłem. Krążące w moich żyłach dragi zaczęły działać, zbliżał się upragniony odlot. Nakręcony, nie potrafiłem okiełznać dodatkowej energii, dlatego miotałem się po salonie, nie wiedząc, co ze sobą począć. Kląłem na siebie, że akurat dzisiaj, gdy przydałby mi się jasny umysł, uległem narkotykowej pokusie.
Musiałem otrzeźwieć. Pognałem na górę, do swojego pokoju, po drodze zdejmując koszulkę i dżinsy. Odkręciłem wodę pod prysznicem i nie czekając, aż się nagrzeje, wszedłem do kabiny. Zimny strumień chłostał mnie po ciele, co traktowałem jak karę za to, że się złamałem. Ale to i tak nie było wystarczające, zasługiwałem na coś dużo, dużo gorszego.
Choć nadal rozpierała mnie energia, czułem, że umysł zaczyna przeganiać mgłę, która go osnuła. Oparłem dłonie na płytkach, tak żeby zimna woda leciała mi głównie na głowę. Przymknąłem oczy i wtedy coś we mnie pękło. Nie do końca świadomy tego, co się dzieje, zawyłem niczym zranione zwierzę. Odsunąłem na bok wstyd oraz zasadę, że chłopaki nie płaczą, i pozwoliłem sobie na pierwsze od czasu uprowadzenia Lucy prawdziwe załamanie. Łzy mieszały się z kroplami wody, co sprawiało, że to doświadczenie stawało się mniej upokarzające. Płakałem, nie pamiętając, kiedy robiłem to ostatni raz. Wyzbywałem się skumulowanych uczuć, które coraz bardziej spychały mnie w przepaść beznadziei.
Nagle po ciele przeszedł mi znajomy dreszcz, a zaraz po tym usłyszałem cichy śmiech.
– Nie – jęknąłem pod nosem. – Tylko nie ty… Nie teraz.
Obróciłem powoli głowę, by przez szybę kabiny prysznicowej spojrzeć na wnętrze łazienki. Mój puls przyśpieszył. Kiedy nie dostrzegłem tego, czego bałem się zobaczyć, wypuściłem z płuc nieświadomie wstrzymywane powietrze. Sięgnąłem po żel i ekspresowo się umyłem.
Po wejściu do sypialni od razu się cofnąłem. Na moim łóżku z radosnym uśmiechem i dyndającymi nogami siedziała Sari.
– Witaj, wujku – powiedziała z upiornym zaśpiewem. – Jak się czujesz bez siostry? – Zasłoniła rączką usta, jakby zorientowała się, że popełniła gafę. – Ups… Przepraszam. Ale naprawdę jestem ciekawa, jak udaje ci się oddychać ze świadomością, że ona nie żyje?
Zamurowało mnie. Paraliż objął mnie od stóp do głów, a mimo to poczułem, jak zakończone zakrzywionymi pazurami szpony wbijają mi się w klatkę piersiową i wyrywają duszę.
Moje usta opuścił ledwie słyszalny szept, co zarejestrowałem z małym opóźnieniem.
– Ciebie tu nie ma.
– Jej również. – Sari zeskoczyła zwinnie z łóżka i tanecznym krokiem podreptała w moją stronę.
Cofałem się, dopóki nie uderzyłem plecami w ścianę.
– Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni! – wrzasnąłem, uderzając się pięściami po głowie.
Chciałem pozbyć się w ten sposób tej małej zmory, która znowu postanowiła mnie nękać.
– Może wkrótce pojawi się obok mnie? Chciałabym mieć przyjaciółkę, strasznie się nudzę sama. – Westchnęła z przesadnym dramatyzmem. – Ale nie martw się, będziemy cię odwiedzały w przerwach między zabawą. – Wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu, ukazując rząd spróchniałych zębów. Dopiero teraz zauważyłem, jak były zniszczone.
Ponownie zacząłem okładać się po głowie. Nic to jednak nie dało. Ta diabelska istota nadal tu była. Drwiła ze mnie. Naigrawała się z mojego nieszczęścia. Radowała się tym, co mi się przytrafiło.
– Może ją przyprowadzę? – Zacmokała w zamyśleniu, po czym wybiegła z sypialni.
Nie byłem w stanie się poruszyć. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, kończyny ciążyły, jakby przywiązano do nich pięćdziesięciokilogramowe odważniki. Tkwiłem tak przez dłuższy czas, zmuszając się do oddychania. Odnosiłem jednak wrażenie, że moje płuca skurczyły się jak winogrono zmienione w rodzynek, nie chcąc wchłonąć powietrza, które tak łapczywie wciągałem.
– Jej tu nie ma… Jej tu nie ma… – wmawiałem sobie, nie pozwalając obłędowi wkraść się do mojego przeciążonego umysłu.
Gdy kątem oka dostrzegłem ruch, instynktownie podążyłem do drzwi. Z komody, w której zamontowałem szufladę z podwójnym dnem, wyłowiłem schowanego na takie okazje glocka 20. Odbezpieczyłem go i nie tracąc czujności, opuściłem pokój.
Szedłem korytarzem, wytężając słuch, by zarejestrować każdy, nawet najmniejszy odgłos. Kiedy dotarłem do szczytu schodów, dom wypełnił gruchot, jakby rzucono na podłogę jakiś twardy przedmiot. Cofnąłem się z bronią skierowaną ku pokojowi najmłodszych dziewczynek, bo stamtąd dobiegał hałas. Obróciwszy delikatnie klamkę, pchnąłem drzwi i wparowałem do środka z wymierzonym przed siebie pistoletem.
Pusto.
Przeskanowałem pokój raz jeszcze, aż natrafiłem na leżącą na podłodze ramkę ze zdjęciem Lucy i mamy, które zrobiono zaraz po porodzie. Mój wzrok pofrunął do miejsca, gdzie wisiało. W ścianie widniała niewielka dziura. Haczyk musiał się poluzować i fotografia znalazła się na podłodze. Nie potrafiłem jednak sobie wytłumaczyć, dlaczego szklana ramka nie pękła, choć spadła z wysokości jakichś dwóch metrów.
Podniosłem zdjęcie i położyłem je na komodzie. Ponownie rozejrzałem się po różowo-szarym pokoju. Nie zaglądałem do niego, odkąd Lucy zniknęła. Panował w nim lekki rozgardiasz, pozostawiony przez dziewczynki tego dnia, kiedy wybrały się razem z Evą i Jess do centrum handlowego.
Mój wzrok spoczął na łóżku Lucy. Dostrzegłszy łebek ułożonego pod kołdrą jednorożca, serce o mało nie eksplodowało mi z bólu. Przypomniałem sobie zmartwioną z powodu złego samopoczucia konika Lucy. Jess, jako pielęgniarka, zaleciła, aby odpoczywał, dlatego siostra nie wzięła go do centrum handlowego.
Przez głowę przemknęła mi seria druzgocących myśli. Czy Lucy jeszcze kiedykolwiek będzie mogła spać w swoim łóżku? Czy przytuli ulubioną maskotkę? Jak sobie radzi bez niej u boku? Czy ma co jeść? Czy nie jest bita ani wykorzystywana?
Ugięły się pode mną kolana. Pozbawiony sił opadłem na podłogę. Rzuciłem glocka na łóżko i przyglądałem się mu niewidzącym wzrokiem, gładząc różową narzutę, którą wydziergała moja matka.
– Niech nic ci nie będzie – szepnąłem z rozpaczą, zaciskając pięść na miękkim materiale. – Błagam, niech nic ci nie będzie…
Wtem wyczułem za sobą ruch. W mgnieniu oka chwyciłem za broń i obróciłem się ku drzwiom. Lufa była wycelowana prosto w czoło osoby, która zaczaiła się wcześniej za moimi plecami. Wystarczyło, bym nacisnął spust, a jej mózg rozbryznąłby się dookoła niczym farba na obrazach Jacksona Pollocka.
– Nic jej nie będzie – wyszeptała Jessica.
Jedną ręką przytrzymywała się futryny, a drugą zaciskała w pięść tuż nad sercem.
– Kurwa! – wrzasnąłem. – Czyś ty oszalała?! Mogłem cię zabić!
Serce łomotało mi w piersi, a ręce dygotały tak bardzo, że ledwo zdołałem zabezpieczyć pistolet i odłożyć go na szafkę nocną.
– Czy to byłaby wielka strata? – zapytała prawie niesłyszalnym głosem.
Przekląłem w duchu na widok jej pokancerowanej twarzy. Wyglądała lepiej niż kilka dni temu, ale nadal przykro było patrzeć. Na dodatek z jej oczu wyzierały wyrzuty sumienia oraz łamiąca serce udręka.
– Nie mów tak. Gdyby coś ci się przytrafiło… – Pokręciłem głową, nie chcąc sobie tego nawet wyobrażać.
– Chciałabym umrzeć, Sam – wyznała bez wahania. Odebrałem to jak policzek. – Czuję tak bezdenny smutek, że to aż boli… Fizycznie boli – załkała.
Jej plecy zderzyły się z futryną. Zsunęła się po niej, a kolana objęła rękoma.
Przybrałem taką samą pozycję jak ona, z tym że oparłem na kolanach łokcie. Patrzyłem ze współczuciem, jak próbuje całkiem się nie rozpaść. Znałem ten rodzaj bólu, który patroszył wnętrzności. Znałem go lepiej niż ktokolwiek inny. Część mnie pragnęła do niej podejść i wziąć w ramiona, natomiast inna chciała, żeby Jessica zniknęła.
– Wybaczysz mi kiedyś? Wybaczysz, że nie zadbałam o nią tak, jak powinnam? – Jess przerwała w końcu naładowaną cierpieniem ciszę.
– Zadbałaś – odparłem sucho. – Zrobiłaś, co w twojej mocy, żeby… – Urwałem, by przełknąć pęczniejącą w gardle gulę. – Żeby dziewczynki były bezpieczne.
– Wolałabym zająć miejsce Lucy – wymamrotała i zaszlochała bezgłośnie. – Chciałabym, żeby to przytrafiło się mnie. Mógłby ze mną zrobić wszystko, cokolwiek by zechciał, byle ona była tutaj zamiast mnie.
– Ale tak nie jest – mruknąłem.
– Nie, nie jest…
Przyglądałem się dziewczynie, którą znałem już dość dobrze, lecz której teraz kompletnie nie rozpoznawałem. Była złamana. Zniknęły butność, hardość, zadziorność i wojowniczość, które z jednej strony wyprowadzały mnie z równowagi, a z drugiej – uwielbiałem. Cierpiała… Cierpiała nie mniej niż ja. Łkała, ale bez łez. Nie dawała im upustu, tak jakby uważała, że nie zasługuje na ulgę, jaką by ze sobą przyniosły. Przed chwilą sam tak myślałem o sobie.
– Nie winię cię, Jessie. I nie chcę, żebyś ty winiła siebie – powiedziałem, starając się brzmieć przekonująco.
– Słowa nie mają znaczenia, są tylko pustymi frazesami, jeśli nie płyną z serca. – Pierwszy raz, odkąd się zjawiła, spojrzała mi w oczy. Poczułem, jakby serce przeszyła mi włócznia. – A twoje nie płyną, brakuje w nich szczerości… Próbujesz, naprawdę próbujesz, ale…
Zamilkła.
Zerwałem się z podłogi i zbliżyłem do niej. Podałem Jess dłoń. Wahała się, zanim położyła na niej swoją. Pomogłem jej wstać, po czym otoczyłem ją ramionami i przyciągnąłem do piersi. Przylgnęła do mnie z desperacką potrzebą nawiązania więzi.
Nie chciałem wypuszczać Jessiki z objęć. Przycisnąłem ją do siebie, a twarz ukryłem w jej włosach. Liczyłem, że ofiaruję jej upragnione ukojenie i sam uszczknę coś dla siebie. Tkwiliśmy tak, pozwalając sobie na rozpacz i chłonąc pocieszenie z siebie nawzajem.
– Nie wybaczę sobie, jeśli…
– Ciii… – wymruczałem w jej włosy. – Nic nie mów. Nie dopuścimy, by stało jej się coś złego.
Jessie odchyliła głowę, by spojrzeć mi w twarz.
– Wybacz mi – błagała. Nie tylko słowami. To przede wszystkim jej oczy prosiły o przebaczenie.
Odpowiedziałem w jedyny sposób, w jaki w tym momencie potrafiłem – złożyłem na jej ustach delikatny pocałunek.
– Napijmy się czegoś – zaproponowałem, by zmienić temat.
Odsunęła się ode mnie, gdy nie usłyszała słów, na których tak jej zależało. Spojrzała mi z żalem w oczy, zanim się odwróciła i ruszyła do drzwi. Przeszła zaledwie przez próg, kiedy zakołysała się lekko i poleciała do tyłu. Zdążyłem do niej doskoczyć i złapać w ramiona, inaczej zderzyłaby się z podłogą.
– Przepraszam – jęknęła oszołomiona. – Zakręciło mi się w głowie.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nadal powinna przebywać w szpitalu.
– Co ty tu właściwie robisz? Wypuścili cię ze szpitala?
Odruchowo przesunąłem dłońmi po jej ramionach, żeby sprawdzić, czy nic jej się nie stało po epizodzie z zawrotami głowy.
– Wypisałam się na własne żądanie – wyznała.
– Ty naprawdę oszalałaś! – Odsunąłem się od niej lekko. – Nie powinnaś…
– Musiałam – przerwała mi bojowo. – Nie byłam w stanie leżeć bezczynnie. Nie, kiedy wiem, że Lucy znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie, kiedy kręci się przy mnie matka, na którą nie chcę patrzeć. Nie, kiedy mam świadomość tego, że mnie nienawidzisz…
– Nie nienawidzę cię – zaprzeczyłem stanowczo. Jak w ogóle mogła tak pomyśleć? – Nie mógłbym – dodałem szeptem, ocierając z jej twarzy ślady po łzach.
– Naprawdę? – Nadzieja w jej głosie uświadomiła mi, że zachowywałem się wcześniej gorzej, niż myślałem.
– Nie mam powodów, Wrzaskotko. – Dla przełamania lodów użyłem przezwiska, które jej nadałem. Wywołało to cień uśmiechu na jej ustach, co z kolei sprawiło, że i mnie zrobiło się lżej. – Broniłaś jej, nie bacząc na swoje życie. Jedyne, co mogę wobec ciebie czuć, to wdzięczność – oznajmiłem, doznając nagłego olśnienia.
– Ale…
Położyłem palec na jej drżących ustach, żeby ją uciszyć.
– Nie ma nic więcej do powiedzenia. Chodź. – Objąłem Jess w pasie, by zapewnić jej podparcie. – Musisz odpocząć.
Zaprowadziłem ją do swojej sypialni. Gdy, pozbawiona sił, usiadła na łóżku, zdjąłem z jej stóp trampki i pomogłem się położyć.
– Śpij – nakazałem po okryciu jej kocem. – Ubiorę się i przyniosę ci wody.
Zamknęła posłusznie oczy, a ja przeszedłem do garderoby. Ręcznik zastąpiłem czarnymi dresowymi spodniami i białym bawełnianym podkoszulkiem. Zgarnąłem telefon i pomknąłem na dół.
Wyjąwszy z lodówki butelkę wody, wybrałem z listy kontaktów numer Mandy. Nie miałem ochoty na konfrontację z nią, ale – tak jak ja – łaknęła choć najmniejszej informacji.
– Sam? – Odebrała po pierwszym sygnale, jakby czekała, aż zadzwonię. – Wiadomo coś?
– Nie. – Wolałbym, żeby choć raz pokrążyła wokół tematu, a nie od razu przechodziła do sedna. – Wciąż tkwimy w martwym punkcie.
– Zwariuję, jak Boga kocham, zwariuję – stęknęła z rozpaczą, z którą wszyscy się zmagaliśmy. – Powiedz, jak ty sobie radzisz… Potrzebujesz czegoś?
– Jak dziewczynki? – Wymigałem się od odpowiedzi, bo nie czułem się na siłach, by mówić o swoim gównianym samopoczuciu.
– Próbują być dzielne… – odparła ze zmęczeniem. – Ale nie chcą chodzić do szkoły, przez cały czas pytają o ciebie. Tracy ma problemy ze snem…
– Przyjadę tak szybko, jak będę mógł – zapewniłem, przysięgając samemu sobie, że tym razem nie dam dupy. – Powiedz im, że je kocham i nie spocznę, póki nie odnajdę Lucy. Całej i zdrowej.
– Sam powinieneś im to powiedzieć. – Ton wypowiedzi Mandy raptem się zmienił. – Znów uciekasz…
– Samuelu? – usłyszałem za plecami słaby głos Jessie.
Nie byłem zadowolony, że zeszła na dół, zwłaszcza że mogła zasłabnąć i spaść ze schodów, czemu dałem wyraz, gwałtownie się do niej obracając.
– Miałaś być w łóżku – warknąłem, na co się skuliła.
Nigdy wcześniej tak na mnie nie reagowała, dlatego po raz kolejny poczułem, jakbym dostał z liścia w twarz.
– Ktoś u ciebie jest? – dobiegło mnie z telefonu zabarwione oskarżeniem pytanie Mandy.
– Jessica – wyjaśniłem, nie chcąc, by myślała, że pocieszam się towarzystwem jakiejś dziwki. – Niedawno przyszła.
– Czy ona nie powinna być w szpitalu?
– Powinna. – Obdarowałem stojącą naprzeciw mnie dziewczynę wymownym spojrzeniem.
– To ważne. – Jessie ze zniecierpliwieniem przenosiła ciężar ciała z nogi na nogę.
– Oddzwonię – rzuciłem do Mandy, po czym zakończyłem połączenie. – O co chodzi?
Skupiłem uwagę na Jess, mając niejasne przeczucie, że to, co ma do powiedzenia, może otworzyć przed nami nowe tropy.
– Coś sobie przypomniałam. To może mieć jakieś znaczenie, ale nie musi.
Powieść zostanie wydana przez:
0 Komentarze