Agnieszka Markowska "Czas Niepogody" - PROLOG


PROLOG

Kiedyś nie baliśmy się pragnąć.

Jako lud zrodzony ze światła nieustannie ulegaliśmy zmiennemu rytmowi dnia. Chętnie wpatrywaliśmy się w chmury, poddawaliśmy delikatnym pieszczotom wiatru, celebrowaliśmy wschody i zachody słońca. Kiedy z nieba siąpił deszcz, płakaliśmy ogarnięci przemożnym smutkiem, a świat skryty pod pajęczą osnową mgły wprawiał nas w głęboką zadumę. Błyskawice rozdzierające tłuste, smoliste obłoki nie budziły naszego lęku, lecz uczyły, że nawet najpiękniejsze zjawisko ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. Byliśmy dziećmi słońca i chmur, deszczu i mgły, wiatru i błyskawic.

Ale nie dziećmi nocy.

Stąpając po ziemi skąpani w ożywczym blasku słońca, ponad wszystko wystrzegaliśmy się ciemności. Nie ufaliśmy złowróżbnemu sierpowi księżyca ani srebrzystemu pyłowi gwiazd zdmuchniętemu na atramentowy płaszcz nieba. Ofiarowane przez nie światło było zupełnie różne od przyjaznych objęć dnia. Przyciągało oko, nęciło zmysły, szeptało o tajemnicach, których nie znała ognista tarcza słońca. Co noc obiecywało, że nam je zdradzi, jeśli zgodzimy się na nie spojrzeć. Bardzo długo opieraliśmy się tej pokusie.

A jednak nic nie trwa wiecznie.

Z czasem spowszedniały nam obserwacje nieba. Znużyło śledzenie powolnej wędrówki obłoków, wiatr łaskoczący skórę. Przejadło się bicie pokłonów przed płonącą kulą pogrążoną w tej samej, żmudnej wspinaczce, co zawsze. Nasze niewinne, złaknione uniesień dusze obumierały w szarudze codzienności. Coraz tęskniej wyglądaliśmy za nocą w nadziei, że to właśnie ona przywróci nam dawny blask. Wypełni pustkę w duszach, ujawni nowe cuda, których widokiem będziemy mogli znów się zachłysnąć. Które przypomną nam, jak to jest czuć i smakować chwilę. Jak cieszyć się życiem.

Wreszcie wyszliśmy do Pani Nocy, by zdradziła nam swoje sekrety. Zesłała nam sny tajemnicze jak gwiazdy i piękne niczym światło księżyca odbite w tafli jeziora. Nauczyła, jak marzyć, a potem te marzenia urzeczywistniać. Podarowała nam magię.

Opanowanie magii przyszło nam nadzwyczaj lekko. Zasklepiła pustkę w naszych duszach, dopasowała się do nich, jakby była tam od zawsze. Nagle zrozumieliśmy, że nie musimy już oddawać nikomu czci. Że sami możemy kształtować świat, czyniąc cuda równie zjawiskowe, co te oferowane przez naturę. Spętaliśmy więc słońce i chmury, deszcz i mgłę, wiatr i błyskawice. Poczuliśmy, jak to jest mieć coś na własność. I spodobało nam się to.

Pani Nocy była jednak podstępna. Od zarania dziejów toczyła bój z Panem Światła, a nie mogąc zwyciężyć, robiła to, co umiała najlepiej. Obdarowując nasz lud mocą zdolną ujarzmiać pogodę, skazała go na powolny upadek. Magia była niczym najsłodsza trucizna, która mimo swego zabójczego działania nieustannie zaostrzała apetyt na więcej. My, Świetliści, zatraciliśmy się w niej, nie zauważając, kiedy do naszego świata wdarły się inne, nie tak łatwowierne istoty. Dzieci Pani Nocy, wyrachowane twory zrodzone z mroku i zimnego blasku księżyca.

Nazywaliśmy ich Tkaczami Nocy bądź Kroczącymi wśród Snów. Mieli ciemne, atramentowe skóry przywodzące na myśl nocne niebo, włosy blade jak księżyc i srebrne niczym pajęcza sieć. Przemierzali nasze sny, podsycali najgłębiej skrywane lęki, szeptali, by pragnąć więcej, bardziej, mocniej. Drzemiąca w naszych duszach magia wabiła ich do siebie jak ćmy, a wyjątkowa namiętność Tkaczy stała się dla mojego ludu kolejnym po nocy obiektem fascynacji. Kroczący wśród Snów i Skąpani w Świetle przypadli sobie do gustu tak bardzo, że nawiązywały się nowe, dość płomienne, niekiedy wręcz straszliwe sojusze. Świetliści nierozważnie wchodzili w relacje z Tkaczami, ofiarowując im swoją magię w zamian za ochronę. Podobne związki stawały się coraz powszechniejszą praktyką.

Wypaczona natura dzieci światła w końcu zaczęła powodować konflikty. Podjudzani przez swoje mroczne odpowiedniki stawali się paranoiczni, chciwi i pożądliwi. Notorycznie odgradzali się od braci, podejrzewali o nieczyste intencje, wyrzynali w brutalnych sporach o terytorium.  Nasz świat ulegał coraz wyraźniejszym podziałom, na czoło wysuwali się kolejni liderzy. Tak powstały Enklawy Słońca, Chmur, Deszczu oraz Błyskawic.

Ale podział władzy wcale nie stłumił konfliktu. Jedynie bardziej zaognił sprawę. Drogi Skąpanych w Świetle oraz Kroczących wśród Snów schodziły się i rozchodziły, dzieląc mój lud na tych, którzy trwali w pasożytniczych układach z Tkaczami oraz tych, którzy robili co mogli, by ich uniknąć. Tymczasem napięcie między Enklawami rosło. Kiedy przywódcy Błyskawic i Deszczu zjednoczyli siły pod wspólnym sztandarem Burzy, Najwyższa Kapłanka Enklawy Słońca wypowiedziała im wojnę. W obawie, że Burza zjedna sobie Chmury, podbiła ich siedzibę i zdetronizowała tamtejszą kapłankę, obwołując się władczynią pogody.

W całym tym chaosie byliśmy jeszcze my, niepogodni. Mieszańcy zbyt słabi, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie, sieroty, odrzutki oraz ludzie, którzy świadomie odcinali się od magii, uznając ją za największą skazę tego świata. Niepogodni wierzyli, że aby zadośćuczynić za grzechy, muszą chronić się przed Tkaczami, zapobiegać snom i wznosić modły ku Panu Światła, a Najwyższa Słońca te dążenia poparła. Wkrótce też powołała do życia Zakon Inkwizytorów, którego zadaniem było strzec bezpieczeństwa enklawy i polować na Tkaczy Nocy, by wytępić ich rodzaj raz na zawsze.

Niektórzy mawiali, że nastały ponure czasy. Nie miałam powodów, by im nie wierzyć, choć sama patrzyłam na to raczej jak na przejściowe zachmurzenie. 

Czas niepogody, po którym wzejdzie słońce.



0 Komentarze