ROZDZIAŁ 4
Jestem zaciekawiona
Pielęgniarka obudziła mnie przed szóstą rano i jak co dzień zmierzyła temperaturę. Po niej przyszła kolejna z nową porcją kroplówki. Powiedziała, że jest wcześnie, więc powinnam się jeszcze zdrzemnąć, ale nie oszukujmy się. Sen był niemożliwy, gdy na oddziale trzaskały drzwi, ktoś non stop krzątał się po korytarzu, spuszczał wodę w toalecie, a w suficie, tuż nad moją głową, poczta pneumatyczna robiła taki huk, jakby coś lada moment miało roztrzaskać mury.
Kuba mruknął pod nosem kilka niewyraźnych słów, posłał kobietom szerokie uśmiechy, po czym na szczęście poszedł dalej spać. Chyba bym nie wytrzymała psychicznie, kłócąc się z nim przed śniadaniem.
Z nudów zaczęłam prowadzić notatnik. Coś jak dziennik pokładowy, tyle że zamiast statku miałam salę w szpitalu, koją była niewygodna leżanka, natomiast szum fal oraz skrzek mew zastępował stukot chodaków. Dziś wypadał piąty dzień hospitalizacji. Czułam się coraz lepiej, EKG wyszło dość znośne jak na mój stan, liczyłam więc, że niebawem wypuszczą mnie do domu. Zwariowałabym, gdybym musiała tu zostać do czasu znalezienia dawcy, co – zdaniem lekarzy – trwało przeciętnie do czternastu miesięcy.
Minuty wlekły się zastraszająco powoli. Do siódmej głównie podziwiałam kolor ścian (były białe, eureka), splotłam długie włosy w warkocz i poprawiłam pościel, którą skotłowałam, szukając najwygodniejszej pozycji. Wreszcie nie wytrzymałam. Obchód miał się odbyć dopiero za jakieś czterdzieści minut, a wizja dalszego siedzenia w ciszy frustrowała bardziej niż Solski.
Wyciągnęłam dłoń, sięgnęłam po leżącą na szafce pustą butelkę po wodzie i rzuciłam nią w Kubę. Nawet nie drgnął, cholera. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu czegoś cięższego, jednak nie na tyle, aby zrobiło mu większą krzywdę. Po chwili mój wzrok spoczął na pudełku ciastek. Musiałam się trochę nagimnastykować, żeby je pochwycić, bo tkwiło na najniższej półce przy łóżku mężczyzny. Ale było warto.
– Co robisz, jędzo? – Zerknął na mnie jednym okiem.
– Nudzi mi się – mruknęłam, wzruszając ramionami. – Pogadaj ze mną.
Westchnął. Przez parę sekund leżał na plecach w milczeniu, jakby wyrwany ze snu nie mógł na zawołanie znaleźć odpowiedniej, kąśliwej riposty, następnie – ku mojemu zaskoczeniu – przewrócił się na bok, przodem do mnie, otworzył opakowanie z ciastkami i podparł brodę ręką.
– Dobra. O czym chcesz pogadać? – Wsunął sobie do ust kawałek biszkopta.
Hmm, dobre pytanie. Tak mnie zbił z tropu tą nagłą uległością, że aż nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– O czymkolwiek – odrzekłam po krótkim namyśle. – Do pojawienia się lekarzy jeszcze kupa czasu, jestem zdesperowana. Zadowolę się byle czym.
– Byle czym? – Uśmiechnął się chytrze. – Okej, w takim razie mam propozycję. Zagrajmy w…
– Nie będziemy w nic grać – przerwałam mu pośpiesznie. Po tańczących w jego oczach iskierkach czułam, że dobrze bym na tym nie wyszła. – Po prostu porozmawiajmy. Bez podtekstów i ukrytych motywów. Normalnie. Potrafisz tak?
Kuba spuścił głowę.
– Jesteś nudna. – Odłożył słodycze na półkę i nakrył się kołdrą.
Jęknęłam. Boże, ale ten pajac mnie wkurwia! Serio, zdawałam sobie sprawę, że ostatnio nie zachowywałam się jak chodząca reklama pigułek szczęścia, niemniej nie byłam żadną sztywniarą. To, że się nie śliniłam, kiedy tylko był w pobliżu, ani nie zabiegałam o jego względy i uwagę, wcale nie oznaczało, że nie umiałam się bawić. Umiałam.
– W porządku – syknęłam. – Co to za gra?
Nie odpowiedział. Gdy spytałam raz jeszcze, a on znów nie zareagował, cisnęłam w niego plastikowym kubkiem. Chociaż się nie odezwał, wymacał go palcami na pościeli i odrzucił. Na ślepo nie trafił zbyt celnie, lecz przynajmniej usłyszałam jego cichy śmiech. Wiedziałam, że się ze mną droczył. Pewnie nawet było mu piekielnie trudno udawać obrażonego. W końcu wyszło tak, jak chciał.
– To co z tą grą? – powtórzyłam, tym razem posyłając w jego stronę długopis.
Podniósł się gwałtownie. Spojrzał na mnie z poważną miną, po czym głośno parsknął.
– Zagrajmy w dwadzieścia pytań. Albo w wyznanie – zaproponował. Poprawił poduszkę i oparł się o nią wygodnie z takim zadowoleniem, jakby się szykował do jakichś mistrzostw świata.
Zerknęłam na zegarek. Wpół do ósmej, psia dupa. O ile nie planowałam zanudzić się na śmierć przez czas dzielący mnie od obchodu, musiałam zaryzykować.
– Na czym polega wyznanie? – Wybrałam, jak zakładałam, mniejsze zło. – Ty coś wyznajesz, później ja?
– Tak – przytaknął. – Jest za to pewien haczyk. Wybieramy dla siebie kategorie. Jeśli, dajmy na to, powiem, że musisz wyznać coś wyuzdanego, nie ma zmiłuj. Mówisz, inaczej przegrywasz.
Luz, stwierdziłam. Zawsze mogę coś ściemnić.
– A co będzie, jeżeli któreś z nas przegra? – podpytałam. Wolałam się upewnić, niż potem żałować.
– Wtedy to drugie wymyśla dla niego karę – oznajmił. – To co? Wchodzisz w to? Wciąż możesz wybrać dwadzieścia pytań, jeśli pękasz.
– Nie pękam. – Posłałam mu złowrogie spojrzenie. – Ale ja zaczynam – zaznaczyłam szybko, na co on od razu się zgodził machnięciem ręki. Kurczę, podejrzana ta jego dzisiejsza ustępliwość. Albo coś kombinował, albo powinnam częściej z nim rozmawiać zaraz po przebudzeniu, gdy jeszcze nie zdążał zamienić się w palanta. – A więc – odchrząknęłam, złączyłam palce dłoni i rozciągnęłam je tak, że w pomieszczeniu rozbrzmiał dźwięk strzykających kości – opowiedz mi, co najbardziej nielegalnego zrobiłeś. Tylko ma być mocne!
– Ohoho, ostro pogrywasz, dziewczynko. – Zaśmiał się gardłowo. Na moment zapatrzył się w jakiś punkt naprzeciwko, za chwilę w kolejny, jakby odpływał myślami i przeszukiwał pamięć, aż wreszcie jego wzrok padł na mnie. Zmarszczył czoło. – Raz, kiedy miałem jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, kumpel ze szkolnej ławki tak mnie rozzłościł, że postanowiłem się zemścić. Zaczaiłem się na niego po lekcjach, zaciągnąłem w ciemną uliczkę, później skręciłem mu kark – oznajmił poważnie. Mogłabym przysiąc, że jego niebieskie dotąd tęczówki zrobiły się nagle stalowoszare.
Przełknęłam ślinę, patrząc na niego z niedowierzaniem, na co on wybuchnął szczerym śmiechem.
– Matko, laska, żebyś ty widziała teraz swoją minę! – zawołał ubawiony. – Masz mnie za jakiegoś psychola czy co? – Odrzucił głowę do tyłu, aż uderzył nią o ścianę. Dobrze mu tak. – Za gówniarza podwędziłem wujkowi strzelbę, poszedłem do lasu i strzelałem z niej do puszek z piaskiem. Ojciec tak mi za to złoił tyłek, że jak sobie o tym przypomnę, do dziś mnie boli – wyznał. – Dość spokojny ze mnie typ. Nie bujam się na granicy prawa.
Przez moment obserwowaliśmy się w milczeniu.
– Dobra, wierzę ci – stwierdziłam. – Twoja kolej – dodałam cicho, już się obawiając, co zaraz wymyśli.
– Chcę usłyszeć coś najbardziej żenującego. – Zatarł ręce.
Hmm… Mało tego nie było. Na szybko przetrząsnęłam zakamarki pamięci, po czym znalazłam coś na tyle wstydliwego, że go zadowoli, a jednocześnie tak niewinnego, że nie wyjdę przy tym na żałosną idiotkę.
– Na swoich siedemnastych urodzinach upiłam się winem – zaczęłam. – Znajomi, widząc mój wątpliwy stan, namówili mnie, żebym zatańczyła na stole. Zrobiłam to, niestety nogi szybko odmówiły mi posłuszeństwa. Runęłam na podłogę jak długa, lądując twarzą prosto w misce z popcornem, gdzie ostatecznie zasnęłam. Całymi miesiącami wołali na mnie „głodomór”.
Kuba aż poczerwieniał, tak się powstrzymywał, by nie ryknąć śmiechem. Wiedziałam, że wybrałam dobrą historię, bo ewidentnie był nią usatysfakcjonowany. Rozsiadł się wygodniej, ponownie zgarnął z półki paczkę ciastek i nalał sobie soku do szklanki.
– Najbardziej niebezpieczna – zażądałam.
– Tu akurat mam spore pole do popisu. – Sięgnął po biszkopta i pochłonął go prawie bez gryzienia. – Nie wiem, czy będzie najbardziej niebezpieczna, ale na pewno najświeższa, jaką przeżyłem – ciągnął, rozbudzając moją ciekawość. Robiło się interesująco. – Wchodziłem po drabinie na szóste piętro. Było gorąco, presja sięgała zenitu, czas gonił, a gdy się okazało, że konstrukcja jest za krótka i nie dam rady dosięgnąć celu, postanowiłem zaryzykować. Podskoczyłem z nadzieją, że jakoś zdołam złapać za parapet i się podciągnę, ale oczywiście tak się nie stało, bo zaślepiony adrenaliną zapomniałem, że nie umiem latać. Runąłem w dół. Przeleciałem ze cztery metry, zanim zaczepiłem się szelką o jedną z wystających belek. Materiał nie wytrzymał i zaraz się zerwał, jednak te kilka sekund uratowało mi życie. Zdążyłem podtrzymać się szczebli i zawisnąć na tyle długo, że bez szwanku ściągnięto mnie na ziemię. Chyba nigdy wcześniej nic nie wstrząsnęło mną tak, jak tamta sytuacja. Moja intuicja zawiodła na całej linii. Myślałem, że się tam popłaczę ze strachu, nim poczułem pod nogami twardy grunt. Było blisko, żebym odszedł stamtąd z pełnymi gaciami.
No nie… Kim on, kurde, jest? Jeśli to nie była najniebezpieczniejsza opowieść z jego życia, to wolałam nie znać tej bardziej przerażającej. Naraz spojrzałam na Kubę, jakbym widziała go po raz pierwszy. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam. Ile ma lat? Skąd pochodzi? Czym się zajmuje? Nie miałam nawet pojęcia, co tak właściwie mu dolega, bo przecież przespałam wszystkie dotychczasowe wizyty lekarskie.
– Pracujesz na wysokościach? – rzuciłam zaintrygowana. – Jesteś jakimś kaskaderem?
– Zapomnij. – Pokiwał palcem. – Wybrałaś wyznania, nie dwadzieścia pytań.
– No weź przestań, powiedz – naciskałam. – Nie bądź taki tajemniczy.
Solski przyjrzał mi się zagadkowo. Milczał przez chwilę, prawdopodobnie rozważając, jak obrócić sytuację tak, aby coś na niej ugrać. Potarł brodę w zamyśleniu i kiedy wreszcie zamierzał się odezwać, ubiegł go głośny zgrzyt otwierających się drzwi.
Obchód? Teraz? Zerknęłam na zegarek. Faktycznie, już pora. Rozmowa z Kubą tak mnie wciągnęła, że w ogóle nie zarejestrowałam uciekającego czasu.
Do naszego pokoju weszła grupka stażystów, pielęgniarka i dwóch doktorów – jeden młodszy, drugi starszy, który zapewne był ordynatorem oddziału. Wszyscy krótko nas przywitali, następnie wymienili między sobą kilka zdań, operując zagadnieniami i słownictwem, jakich zupełnie nie rozumiałam.
– Pani Osińska – zwrócił się do mnie młodszy lekarz – realny wypis za dwa, trzy dni. Musimy jeszcze zlecić nieco badań i przygotować dla pani odpowiednie zalecenia. Jeśli nie wystąpią żadne komplikacje, weekend spędzi pani w domu – poinformował. – Jak się pani czuje?
– Całkiem dobrze – odparłam.
– Ma pani jakieś pytania? – zagadnął ten starszy.
– Na razie nie. Dziękuję. – Pokręciłam głową. Musiałam się mocno powstrzymywać, by nie podskoczyć z radości. Mimo iż chciałam wiedzieć wiele rzeczy, wizja powrotu do mieszkania i wyspania się we własnym łóżku sprawiła, że moja ciekawość w mig zeszła na dalszy plan.
– Pan, panie Solski, wyjdzie najpewniej jutro. – Całą gromadą podeszli bliżej niego, a ja wytężyłam słuch, aby spróbować wyłapać, na co chorował. Niestety nie padło nic konkretnego, co mogłoby naprowadzić mnie na wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. Zrozumiałam jedynie, że chodziło o coś związanego z nerkami. – Zaraz zabierzemy pana na prześwietlenie – kontynuował doktor. – O ile wszystko okaże się w normie i utrzymamy ten stan przez noc, nie widzimy sensu, aby dłużej pan tu przebywał.
– Utrzymamy, już ja o to zadbam – powiedział Kuba. – Zdrowszy nie będę. – Puścił oczko pielęgniarce, a stojące obok niej studentki cicho zachichotały.
Skurkowaniec działał na baby jak afrodyzjak. Wystarczył najmniejszy gest, żeby każda znalazła się pod jego urokiem. Nie powiem, trochę mu zazdrościłam tej charyzmy. Z pewnością sporo tym osiągał, niewiele dając od siebie. Musiał mieć łatwe życie.
– Ach, pani Osińska, byłbym zapomniał – ordynator znów zwrócił się do mnie. – Zwolniło się miejsce w żeńskiej sali. Możemy panią przenieść przed południem, o ile wciąż jest pani zainteresowana.
Hmm…
Cóż, sama już nie byłam pewna. Mój współlokator to irytująca łachudra, doprowadzająca mnie niemal do białej gorączki, lecz dziś zaprezentował się od całkiem innej strony – tej bardziej ludzkiej, łagodniejszej. Poza tym i tak miałam zaraz wracać do domu. Przenoszenie klamotów w tę i we w tę byłoby zwykłą głupotą, a nigdy nie wiadomo, z kim przyszłoby mi dzielić wspólną przestrzeń w innym pokoju.
– Właściwie… – Zerknęłam na Kubę, potem ponownie na doktora. – Zostanę, jeśli to nie problem. Skoro na dniach oboje mamy dostać wypis, nie róbmy sobie kłopotu.
– Oczywiście – zgodził się mężczyzna. – Słuszna uwaga.
Lekarze życzyli nam miłego dnia, następnie szybko się pożegnali i poszli dalej. Jak tylko zamknęły się za nimi drzwi, Solski wyjął z szafki kosmetyczkę, zgarnął ręcznik z oparcia krzesła, po czym pognał odbębnić poranną toaletę. Wrócił niespełna kwadrans później, gładko ogolony i wypachniony. Trafił idealnie na śniadanie, które momentalnie spałaszował, w międzyczasie rzucając w moim kierunku denerwującymi zaczepkami.
Nasza relacja powróciła do normalności. Po wcześniejszej wymianie wynurzeń nie pozostał ślad. Chociaż pomału zaczynałam dostrzegać w nim fajnego faceta, wrażenie to rozwiało się niczym mgła, kiedy do naszej sali zajrzała jakaś trzpiotka w rozchełstanym szlafroku, a on jak zahipnotyzowany wyszedł na korytarz, już od progu zasypując ją komplementami.
Cóż, bliższa relacja ewidentnie nie była nam pisana.
0 Komentarze